tnich godzinach tego długiego konania. Cała wdzięczność moja nie mogła wynagrodzić ich za to poświęcenie.
— Ba, panie profesorze — odpowiedział Ned-Land; — niema o czem mówić. Jakaż mieliśmy w tem zasługę? Żadnej. Byłoto rzeczą prostego rachunku. Pańskie życie było więcej warte niż nasze, należało je przeto zachować.
— Nie Nedzie — odparłem — wcale nie było więcej warte. Nikt bowiem nie jest wyższym nad człowieka dobrego i szlachetnego, a ty nim jesteś.
— No dobrze, dobrze — powtarzał zakłopotany Kanadyjczyk.
— A ty, poczciwy mój Conseilu, dużoś wycierpiał?
— Niewiele, krótko mówiąc. Brakło mi w prawdzie parę łyków powietrza, alem się jakoś bez niego obywał. Zresztą widziałem jak pan omdlewał, a to nie dawało mi najmniejszej ochoty do oddychania. Zamykało mi to, jak mówia, gę…
Conseil zmięszany swą paplaniną, nie dokończył.
— Moi przyjaciele — rzekłem żywo wzruszony, jesteśmy na zawsze z sobą związani. Nabyliście do mnie prawa…
— Którego nadużyję — odparł Kanadyjczyk.
— Hę? — mruknął Conseil.
— Tak — mówił Ned-Land — prawa zabrania pana z sobą, kiedy upuszczę tego piekielnego Nautilusa.
— Ale — wtrącił Conseil. — czy płyniem z dobrej strony?
— Tak — odpowiedziałem — ponieważ płyniem ku stronie słońca, a słońcem tu jest północ.
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/485
Ta strona została przepisana.