Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/499

Ta strona została przepisana.

bez skutku, w takim razie mógł tylko wzbudzić podejrzenie kapitana, pogorszyć nasze położenie, i zaszkodzić projektom Kanadyjczyka. Dodam tu jeszcze, że nie mogłem powołać się żadna miarą na nasze zdrowie. Z wyjątkiem owej ciężkiej biedy w lodowisku południowego bieguna, ani Ned, ani Conseil, ani ja, nigdy nie mieliśmy się lepiej. To zdrowe pożywienie, zdrowe powietrze; ta regularność życia, jednostajność temperatury, nie dawały wcale powodu do chorób — i jak dla człowieka, w którym wspomnienie ziemi nie budziło żadnego żalu — dla takiego kapitana Nemo, który był u siebie, udawał się gdzie chciał; który drogami skrytemi dla innych lecz wiadomemi sobie, szedł do swego celu — pojmowałem zupełnie takie życie. Ale my, myśmy nie zerwali z ludzkością. Co do mnie, nie chciałem zagrzebać wraz z sobą tych nowych i ciekawych studyów. Miałem teraz prawo napisać prawdziwą książkę o morzu, i pragnąłem żeby ta książka, rychlej czy później wyjrzała na świat.
Tam nawet w tych wodach Antylskich, gdym zanurzony dziesięć metrów pod falą, patrzał przez odsłonięte szyby, ileż ciekawych okazów zbogaciło moje codzienne notatki! Byłyto pośród innych zwierzokrzewów: galery, znane pod nazwą bąbelnic morskich, rodzaj podłużnych pęcherzy z odblaskiem perłowej muszli, z błoną wydętą wiatrem i rozpuszczonemi jak nitki jedwabne niebieskiemi mackami; meduzy śliczne dla oka, a w dotknięciu prawdziwe pokrzywy, wydzielające gryzącą ciecz. Byłyto pomiędzy stawowemi, pierściennice półtora metra długie, uzbrojone różową trąbą i opatrzone tysiącem siedmiuset organami ruchu, wijące się w wodach, i rzucające przy swem przejściu wszyst-