Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/512

Ta strona została przepisana.

i przeczytałem Conseilowi i Kanadyjczykowi. Obaj znaleźli go wiernym, ale bladym. Do kreślenia podobnych obrazów, potrzebaby pióra najznakomitszego naszego poety, autora Pracowników morza.
Powiedziałem że kapitan Nemo płakał patrząc na fale. Boleść jego była niezmierna. Od czasu naszego przybycia na statek, utracił już drugiego towarzysza. A jakaż to śmierć okropna! Przyjaciel ten, zgnieciony, zduszony, zgruchotany strasznem ramieniem mątwy, starty na miazgę w żelaznych jej szczękach, nie miał już spocząć razem z towarzyszami w cichych wodach koralowego cmentarza.
Co do mnie, to ów krzyk rozpaczny nieszczęśliwego w czasie tej walki, głęboko rozdarł mi serce. Biedny Francuz, zapominając umówionego języka, w ojczystej mowie rzucił ostatnie wołanie! Tak więc wśród owej załogi Nautilusa, zespolonej duszą i ciałem z kapitanem Nemo, uciekającej jak on od wszelkiego stosunku z ludźmi, miałem rodaka. Lecz czy on jeden tylko przedstawiał Francyę w tem tajemniczem stowarzyszeniu, złożonem oczywiście z indywiduów różnej narodowości? Byłoto jedną więcej z tylu niedociecznych zagadek, powstających ustawicznie w mym umyśle.
Kapitan Nemo wrócił do swego pokoju, i znowu go przez jakiś czas nie widziałem. Ale jakże musiał być smutny, zrozpaczony, niezdecydowany, wnosząc po ruchach tego statku, którego był duszą, na którym odbijały się wszelkie jego wzruszania. Nautilus nie trzymał się określonego kierunku. Posuwał się, wracał, kołysał jak trup za wolą fali. Śruba jego została oswobodzoną, a jednak zaledwie jej używał. Płynął