mil oddzielających Nautilusa od wybrzeży Stanów Zjednoczonych.
Jedna atoli niepomyślna okoliczność, sprzeciwiała się stanowczo planom Kanadyjczyka. Czas bardzo był niepogodny. Zbliżaliśmy się ku szlakom często nawiedzanym przez burze, ku krainie trąb i uraganów, powstających właśnie z nurtu Gulf-Streamu. Puścić się w wątłej łodzi na morze, częstokroć rozhukane, było narażeniem się na pewną zgubę. Sam Ned-Land na to się zgadzał. Tłumił też w sobie gniew, dręczony okrutną tęsknotą do ziemi, którą jedna tylko ucieczka mogła uleczyć.
— Panie — rzekł mi w tym dniu — trzeba żeby się to już raz skończyło. Chcę wiedzieć jak się rzecz ma w istocie. Pański Nemo oddala się od lądów i zmierza na północ. Ale oświadczam panu, że dość mi już na biegunie południowym, i nie pójdę z nim do bieguna północnego.
— Cóż robić, Nedzie, skoro ucieczka jest w tej chwili niemożliwa.
— Wracani do mojej myśli. Trzeba rozmówić się z kapitanem. Nie wspomniałeś pan nic, kiedyśmy byli na morzach pańskiego kraju. Otóż teraz gdy jesteśmy na morzach mojego, ja sam z nim będę mówił. Kiedy pomyślę, że za kilka dni Nautilus będzie się znajdował na wysokości Nowej Szkocyi, że tam rozlewa się ku Nowej Ziemi zatoka, w którą wpada Święty Laurenty, i że Święty Laurenty to moja rzeka, rzeka Kwebeku, mego rodzinnego miasta; kiedy pomyślę o tem wszystkiem, to wściekłość występuje mi na twarz i włosy powstają na głowie. Wierz mi pan, raczej skoczę w morze niż tu zostanę! Duszę się tutaj!
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/517
Ta strona została przepisana.