Kanadyjczyk tracił widocznie resztę cierpliwości. Dzielna jego natura nie mogła pogodzić się z tak długiem uwięzieniem. Z każdym dniem mizerniał na twarzy. Charakter jego stawał się coraz bardziej ponury. Czułem co musiał cierpieć, bo i mnie także ogarniała tęsknota. Upłynęło już blizko siedm miedięcy, jak pozbawieni byliśmy wszelkiej wiadomości o ziemi. Zresztą odosobnienie się kapitana Nemo, jego zmieniony humor, zwłaszcza od czasu walki z mątwami, jego małomówność — wszystko to przedstawiało mi rzeczy w innych pozorach. Nie czułem już tego co pierwszych dni zapału. Należało być chyba jak Conseil, Flamandczykiem, żeby się zgodzić z takiem istnieniem, wśród żywiołu przeznaczonego dla wielorybów i innych mieszkańców morza. W istocie, gdyby ten zacny chłopiec zamiast płuc miał skrzela, to sądzę, że byłaby z niego wspaniała ryba.
— I cóż panie? — odezwał się Ned — widząc że mu nie odpowiadam.
— Chcesz zatem, Nedzie, żebym zapytał kapitana Nemo, jakie ma względem nas zamiary?
— Tak, panie.
— I to pomimo tego, że już raz nam takowe oznajmił.
— Tak; pragnę ostatecznie się zapewnić. Mów pan wreszcie za mnie jednego, w mojem imieniu tylko, jeżeli pan zechcesz.
— Ale ja go tak rzadko spotykam. Unika mnie nawet.
— Tem większy powód żeby go poszukać.
— Pomówię z nim, Nedzie.
— Kiedy? — pytał nalegając Kanadyjczyk.
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/518
Ta strona została przepisana.