Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/519

Ta strona została przepisana.

— Jak go spotkam.
— Panie Arronax, czy chcesz pan żebym ja sam do niego poszedł?
— Nie, spuść się z tem na mnie. Jutro…
— Dzisiaj — rzekł Ned-Land.
— Zgoda. Dziś jeszcze z nim się zobaczę, odparłem Kanadyjczykowi, który działając na swoją rękę, byłby niezawodnie popsuł całą sprawę.
Zostałem sam jeden. Postanowiwszy rozmówić się z kapitanem, chciałem to niezwłocznie załatwić. Wolę bowiem każdą rzecz ukończoną, niż do zrobienia.
Wróciłem do mego pokoju. Ztąd usłyszałem stąpanie w gabinecie kapitana Nemo. Nie należało opuszczać tej sposobności zobaczenia się z nim. Zapukałem do drzwi, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Zapukawszy powtórnie, nacisnąłem klamkę. Drzwi się otworzyły.
Wszedłem. Kapitan znajdował się w swoim pokoju. Pochylony nad stołem do pracy, nie słyszał mnie. Powziąwszy stały zamiar nie odejść ztąd, póki go nie wybadam, zbliżyłem się do stołu. Podniósł nagle głowę, zmarszczył brwi, i zapytał tonem dość, ostrym.
— Pan tutaj? Czego pan żądasz odemnie?
— Pomówić z panem, kapitanie.
— Ależ panie, jestem zajęty, pracuję. Czyż tej swobody samotności, jaka panu zostawiam, nie mogę mieć, także dla siebie?
Przyjęcie było nie bardzo ośmielające. Postanowiłem jednak wszystko wysłuchać, żeby na wszystko odpowiedzieć,
— Panie — odrzekłem chłodno — mam z panem mówić o sprawie, której nie wolno mi zwlekać.