Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/540

Ta strona została przepisana.

— Co to? strzelają do nas! — zawołałem.
— To jacyś dzielni ludzie — szepnął sobie Kanadyjczyk.
— Widać że nas nie biorą za rozbitków, którzy się przyczepili do kawałka statku.
— A to wybornie — krzyknął Conseil strzepując z siebie wodę, która z powodu nowej kuli bryzgnęła aż do niego; widać że poznali narwala, i do narwala strzelają.
— Ależ pewnie niezadługo spostrzegą że to nie narwal, tylko ludzie — rzekłem.
— Kto wie czy oni już tego nie spostrzegli, i czy właśnie nie dla tego strzelają — odparł Kanadyjczyk spoglądając na mnie.
Na te wyrazy jasno mi się zrobiło w głowie. Tak, niezawodnie domyślili się co to za jeden jest ten potwór podmorski. Ani wątpić, że przy spotkaniu się Nautilusa z Abrahamem-Lincolnem, kiedy to Kanadyjczyk cisnął w niego oszczepem, kapitan Farragut poznał że to nie narwal nadnaturalny, ald daleko niebezpieczniejszy od niego statek podwodny. Niezawodnie więc szukano po wszystkich morzach straszliwego tego narzędzia zniszczenia.
Istotnie straszliwe, jeśli, jak można było przypuszczać, kapitan Nemo używał Nautilusa do wywierania zemsty. I w ową noc, kiedyto uwięził nas w kajucie na oceanie Indyjskim, musiał także uderzyć na jakiś statek. Ten człowiek którego pochowano na cmentarzu koralowym, na dnie morskiem, był niezawodnie ofiarą uderzenia Nautilusa o tamten okręt! Tak, tak niezawodnie — i niemogło to być nic innego. Wykryła się tedy część tajemniczego istnienia kapitana