Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/544

Ta strona została przepisana.

Chciałem jeszcze raz probować, czy mi się nie uda odwieść kapitana, od jego zamiarów. Ale nakazał mi milczenie, mówiąc:
— Spełniam moje prawo, wykonywam sprawiedliwość. Jestem prześladowany, a tam jest prześladowca! Za jego to sprawą straciłem wszystko com kochał i czcił: ojczyznę, żonę, dzieci, ojca i matkę i braci — wszyscy zginęli! A tam, jest wszystko co nienawidzę! Więc milcz!
Ostatni raz spojrzałem na okręt wojenny wzmagający swą parę — i poszedłem do Neda i Conseila.
— Trzeba uciekać — zawołałem.
— Dobrze — odparł Kanadyjczyk. — Co to jest za okręt?
— Nie wiem — odpowiedziałem; — w każdym razie lepiej zginać z nim razem, niż zostać wspólnikiem odwetu, którego słuszność nie jest nam wiadoma.
— I ja tak myślę — odparł zimno Ned-Land. Czekajmyż aż noc zapadnie.
Nadeszła wreszcie noc. Na naszym statku głębokie panowało milczenie. Z kompasu widziałem że Nautilus nie zmienił swego kierunku; śruba jego tłukła o fale z jednakową zawsze szybkością. Płynął po powierzchni morza, kołysząc się lekko to w tę to w ową stronę.
Postanowiliśmy, ja i moi towarzysze, uciec z Nautilusa wówczas, gdy okręt o tyle się do nas zbliży, że będą mogli znajdujący się na nim ludzie słyszeć nas lub widzieć — bo księżyc mający jeszcze trzy dni do pełni, świecił wspaniale. Jeśli dostawszy się na pokład owego okrętu, nie zdołamy go uchronić od oczekującego go losu, przynajmniej uczynimy co nam