zieloną, czerwoną i trzecią białą, zawieszoną na przodowym maszcie. W chwiejnym odblasku tych świateł widać było omasztowanie okrętu, i buchające potężne ogniska, pod jego kotłami. Snopy iskier, kawałki węgla rozżarzonego, wyskakiwały z kominów okrętów i rozświecały atmosferę nad nim.
Do szóstej rano pozostałem na pokładzie Nautilusa, kapitan Nemo nie zdawał się mnie widzieć. Okręt był od nas o półtory mili tylko; ze światłem dziennem wznowił swoje do nas strzelanie. Widocznie zbliżała się chwila, w której Nautilus uderzy na swego przeciwnika; a wówczas ja i moi towarzysze opuścimy nazawsze tego człowieka, na którego nie śmiałem wydać wyroku.
Miałem właśnie zejść do wnętrza statku żeby im myśli mojej udzielić, gdy poruczuik wyszedł na pokład a za nim wielu żeglarzy. Kapitan Nemo albo ich nie widział, albo nie chciał widzieć. Ludzie ci zaczęli niejako przygotowywać statek do walki; przygotowania te zaś były bardzo proste i nieliczne. Zdjęto balustradę drucianą otaczającą platformę; klatki w których się mieściła latarnia i sternik zostały tak wsunięte w głąb statku, że prawie z niego nie wystawały. Powierzchnia tego długiego cygara żelaznego nie przedstawiała zatem nic, czemby się mógł o coś zaczepić.
Poszedłem do salonu. Nautilus trzymał się ciągle na powierzchni. Światło poranne wcikało się w płynne wód warstwy. Niekiedy, przy pewnem bujaniu się fal, szyby zalewała czerwona jasność wschodzącego słońca.
To wtawał straszny ów dzień — 2-go czerwca.
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/546
Ta strona została przepisana.