Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/557

Ta strona została przepisana.

je miał otworzyć, gdy westchnienie kapitana przybiło mnie do miejsca. Widocznie poruszył się — pewnie wstanie ze swego siedzenia Dojrzałem go nawet, bo ciemny promyk światła z biblijoteki przeciskał się do salonu. Kapitan zwrócił swe kroki w moją stronę; ręce miał skrzyżowane na piersiach, sunął raczej milcząco niż szedł — jak widziadło. Z piersi jego przytłumione dobywały się łkania. I słyszałem jak wyszeptał kilka wyrazów, ostatnich jakie z ust jego do moich uszu dojść miały:
— Boże wszechmocny! niech się już raz skończy!..
Byłoż to wyznanie zgryzoty trapiącej sumienie tego człowieka?
Przerażony, wsunąłem się pośpiesznie do biblijoteki, a zatem ku głównym schodom pobiegłem, i górnym korytarzem przyszedłem do czółna. Dostałem się do niego otworem w ścianie Nautilusa; moi towarzysze już tam byli.
— Prędzej, prędzej! — zawołałem.
— Zaraz — odpowiedział Kanadyjczyk.
Zamknęliśmy najpierw otwarty bok Nautilusa, i przykręcili śruby obcęgami, w które się Ned-Land zaopatrzył. Dno czółna takżeśmy starannie zamknęli, i zaczęliśmy odpinać haki przytrzymujące je przy Nautilusie.
Nagle jakiś hałas dał się słyszeć wewnątrz statku. Głosy jakieś żywo z sobą rozmawiały. Co to mogło być? Czy spostrzeżono naszą, ucieczkę? Poczułem że mi Ned-Land podsuwał do ręki sztylet.
— Tak, — szepnąłem — będziemy umieli umrzeć!
Kanadyjczyk przestał odczepiać czółno, gdy wtem jeden wyraz, wyraz straszny, wytłomaczył mi powód