żać, żeśmy bynajmniej nie opuścili naszego kraju! Duncan, to zamek Malcolm, a ocean, to jezioro Lomond.
— A więc, kochany Edwardzie, czyńże nam honory zamku — odpowiedziała lady Helena.
— Jestem na rozkazy pani — rzekł Glenarvan — lecz przedewszystkiem pozwól mi uprzedzić Olbinetta.
Kamerdyner lorda był zarazem stewardem jachtu. Przywykły do ścisłego spełniania poleceń swego pana, na wezwanie stawił się natychmiast, gotowy do usług.
— Olbinett! Przed śniadaniem idziemy na przechadzkę — rzekł lord Glenarvan, zupełnie jakby szło o zrobienie wycieczki do Tarbet, lub na jezioro Katrine. — Spodziewam się, że za powrotem znajdziemy stół zastawiony.
Olbinett odpowiedział głębokim i pełnym poszanowania ukłonem.
— Majorze, czy pójdziesz z nami? — spytała lady Helena.
— Jeśli rozkażesz — odpowiedział Mac Nabbs.
— Oh! major utonął w dymie swego cygara — rzekł lord Glenarvan — nie przeszkadzajmy mu; przedstawiam ci go, miss Marjo, jako namiętnego palacza, który, śpiąc nawet, nie wypuszcza z ust cygara.
Major, nie rzekłszy słowa, pozostał na swem miejscu, a reszta towarzystwa ruszyła na spód okrętu.
Mac-Nabbs swoim zwyczajem mruknął coś pod nosem i nieporuszony, jak skała, otaczając się coraz gęstszemi kłębami dymu, spoglądał na smugi, jakie jacht poza sobą na wodzie zostawiał. Po kilku minutach takiego niemego zadumania, obejrzał się nagle i spostrzegł obok siebie zupełnie obcego człowieka. Gdyby major zdolny był dziwić się czemukolwiek, niezawodnie spotkanie to niespodziewane byłoby go zdziwiło niezmiernie.
Nieznajomy był to mężczyzna wysoki, chudy i suchy, mogący mieć lat około czterdziestu; podobny był do długiego gwoździa o dużym łebku — głowę bowiem w rzeczy samej miał szeroką i silną, czoło wysokie i rozumne, podbródek przedłużony, usta duże, a nos bardzo cienki i długi; oczy zaś, ukryte poza ogromnemi okularami, zdawały się posiadać własność widzenia lepiej w ciemności, niż przy blasku światła. Fizjognomja jego wogóle zdawała się zdradzać, zanim jeszcze przemówił, człowieka rozumnego, wesołego, towarzyskiego, rozmownego i jakby roztargnionego, który nie widzi tego, na co patrzy, nie słyszy tego, czego słucha. Na głowie miał czapkę podróżną, na nogach mocne, żółte trzewiki ze skórzanemi kamaszami, spodnie i żakiet z aksamitu orzechowego, a liczne kieszenie, wypchane książkami, albumami, notatkami, pugilaresami i tysiącem innych przedmiotów, więcej kłopotu niż pożytku przynoszących — nie mówiąc już o długiej lunecie, którą nosił przewieszoną w futerale na pasku przez plecy.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/038
Ta strona została przepisana.