— Ha! wina to już mojego roztargnienia; ale powiedz mi, kochany panie Mangles, czy na wyspach Zielonego Przylądka nie łatwiej mi będzie znaleźć okręt?
— Zapewne, zapewne! Nic łatwiejszego, jak znaleźć sposobność w Villa da Praia.
— A prócz tego — dodał Paganel — tę jeszcze mam korzyść na widoku, że wyspy Zielonego Przylądka niezbyt są oddalone od Senegalu, gdzie znaleźć mogę moich współrodaków; a jakkolwiek mówią o tej grupie, że jest dzika i niezdrowa, to przecież dla badawczego geografa wszystko jest ciekawe. Zobaczyć, to — czegoś się nauczyć. Są wprawdzie ludzie, którzy nic widzieć nie umieją, ale wierzaj mi, że nie należę do ich liczby...
— Jak zechcesz, panie Paganel — odparł John Mangles — co do mnie, przekonany jestem, że na twojej bytności wyspy Zielonego Przylądka zyskać tylko mogą. W każdym razie zatrzymać się tam musimy dla nabrania węgla, w niczem przeto nie opóźnisz naszej podróży.
To powiedziawszy, kapitan wydał rozkazy, aby zwrócono się na zachód od wysp Kanaryjskich i Duncan ze zwiększoną szybkością w dalszą puścił się drogę. Dnia 2-go września o 5-ej godzinie z rana pogoda nagle się zmieniła. Nastąpiła pora deszczów, „lo tempo das aguas”, jak nazywają ten czas Hiszpanie, czas przykry dla podróżnych, lecz pożyteczny dla mieszkańców wysp afrykańskich, którym brak drzew, a przeto i wody. Morze bardzo wzburzone nie dozwalało pasażerom przebywać na pomoście; wewnątrz jednakże statku rozmowa bardzo była ożywiona.
Następnego dnia Paganel zaczął zbierać swe manatki, z powodu niedalekiej już chwili opuszczenia statku. Duncan przepływał pomiędzy wyspami Zielonego Przylądka; minąwszy ogromną ławicę koralową, przepłynął około wyspy Świętego Jakóba, przerzniętej od północy ku południowi dość wyniosłemi górami bazaltowemi. Następnie John Mangles wpłynął do zatoki Villa-Praia i pod miastem zarzucił kotwicę. Czas był okropny, morze spienione i pokryte ogromnemi bałwanami; przez deszcz ulewny zaledwie widzieć było można miasto, wzniesione na płaszczyźnie w kształcie tarasu, opartego na skałach wulkanicznych, mających trzysta stóp wysokości.
Z powodu gęstego deszczu, lady Helena nie mogła zwiedzić miasta, a nawet nabranie węgla z niemałemi połączone było trudnościami. Pasażerowie Duncana pozostać musieli w swoich kajutach, nie wychylając głowy na świat Boży; przykra dla wszystkich pogoda dostarczyła naturalnego do rozmowy wątku. Każdy coś powiedział, prócz jednego majora, któregoby chyba nawet potop powszechny ze zwykłej obojętności wyrwać nie zdołał. Paganel biegał niespokojny, potrząsając głową.
— A! to jakby naumyślnie!
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/048
Ta strona została przepisana.