dobrze drogi w pampach[1]. Anglik ten nie zapomniał zupełnie, w towarzystwie mułów i Indjan, swego języka rodowitego i mógł rozmówić się z podróżnymi. Korzystał z tego lord Glenarvan, tem bardziej, że hiszpańszczyzny Jakóba Paganela nigdzie jeszcze nie rozumiano.
Ten starszy mulnik, „capataz”, jak Chilijczycy mówią, miał do pomocy dwu krajowców i dzieciaka dwunastoletniego. Indjanie pilnowali mułów, objuczonych pakami, a chłopiec popędzał małą klacz (madrina), okrytą dzwonkami, która prowadziła za sobą dziesięć innych mułów. Na siedmiu z nich siedzieli podróżni, na jednym „capataz”, a dwa pozostałe dźwigały żywność i kilka sztuk materji, na podarunki dla miejscowych kacyków w razie potrzeby. Indjanie, wedle zwyczaju, szli pieszo. Tak więc i bezpieczeństwo, i pośpiech zapewnione były w tej podróży przez Amerykę Południową. Niełatwa to i niezwykła podróż przez ogromne łańcuchy Andów. Nie podobnaby jej odbyć bez pomocy mułów, z których najlepsze są argentyńskie. Wyborne te stworzenia pod względem siły i wzrostu przewyższały w tym kraju nawet pierwotne okazy swego rodzaju. W pożywieniu są wcale niewybredne; piją raz tylko na dzień, odbywają po dziesięć mil (lieues) w ciągu ośmiu godzin i bez trudności dźwigają czternaście arrobów (arroba waży przeszło 28 funtów).
Na tej drodze, wiodącej od jednego oceanu do drugiego, niema żadnej oberży. Trzeba jeść mięso suszone, ryż z pieprzem tureckim, lub zwierzynę ubitą po drodze. Za napój służy woda z górskich potoków lub ze strumyków na płaszczyźnie, zaprawiona kilku kroplami rumu, którego każdy ma pewien zapas w rogu wolim. Trzeba się też wystrzegać wszelkiego nadużycia napojów spirytusowych, bo te nie służą w klimacie, gdzie system nerwowy człowieka jest do najwyższego stopnia rozstrojony. Całą pościel stanowi siodło krajowe, zwane „recado”, które zrobione jest ze skór baranich, wyprawnych wraz z wełną, przewiązanych szerokiemi pasami, przepysznie haftowanemi. Podróżny, owinąwszy się w to ciepłe okrycie, żartuje z nocnych chłodów i wilgoci i śpi wybornie.
Glenarvan, jako człowiek przywykły do podróży, stosujący się do zwyczajów różnych krajów, przyjął kostjum chilijski dla siebie i dla wszystkich swych towarzyszy. Paganel i Robert — dwa dzieciaki, stary i młody — nie posiadali się z radości, przebierając głowy w „poncho”[2] narodowe i wkładając na nogi buty, wyrobione ze skóry zdartej z tylnych łap źrebięcia. Trzeba było widzieć ich muły bogato osiodłane, mające w pyskach arabskie wędzidła, długie plecione skórzane uzdeczki, służące za bicz zarazem, łby bogato przystrojone w różne metalowe ozdoby i dźwigające sakwy z żywnością, zwieszone