i przeszli szczęśliwie. Na horyzoncie ku północy roztaczał się majestatycznie łańcuch Andów — lecz była to tylko niewielka cząstka ogromnego grzbietu, na którym wspiera się całe rusztowanie Nowego Świata.
Po przejściu trzydziestu pięciu mil, o czwartej godzinie wieczorem, zatrzymano się na równinie, pod cieniem olbrzymich mirtów. Rozkiełznano muły i puszczono je na łąki, obficie porosłe trawą. Ludzie, posiliwszy się, jak zwykle, ryżem i mięsem, snem pokrzepili nieco znużone członki, a kapataz tymczasem i pomocnicy jego stróżowali zkolei.
Ponieważ pogoda sprzyjała stale, a wszyscy podróżni, nie wyłączając nawet młodego Roberta, wybornem cieszyli się zdrowiem, wypadało korzystać z tak przyjaznych okoliczności i, póki można, posuwać się jak najszybciej. Następnego dnia z większym postępowano pośpiechem; przebyto potok Bell, a odpoczynek przypadł nad brzegiem Biobio, oddzielającej Chili hiszpańskie od Chili niepodległego. Odległość zamierzonej podróży zmniejszyła się znowu o trzydzieści pięć mil. Kraj w niczem się nie zmienił. Na żyznym gruncie wszędzie widać było rozrzucone amarylisy, fiołki krzewowe, bieluń (Datura Stramonium) i kaktusy złoto-kwieciste. To znowu spostrzegać się dawały rysy, amerykańskie czaple, sowy samotne, drozdy i nury czubate. Mieszkańców bardzo niewielu napotykano; czasami ukazywali się „gauchos”, zrodzeni z Indjan i Hiszpanów, galopujący na koniach pokrwawionych od olbrzymich ostróg, przyczepionych do nóg bosych jeźdźców. Na drodze żadnych i od nikogo nie można było powziąć objaśnień ni wiadomości. Glenarvan rozumował sobie, że kapitan Grant, dostawszy się w niewolę Indjan, musiał być przez nich zawleczony poza Andy. W pampach więc dopiero można rozpocząć poszukiwania z lepszym skutkiem, a do tej pory iść tylko, iść naprzód i z największym pośpiechem.
Dnia 17-go o zwykłej godzinie i w zwyczajnym wyruszono porządku. Niecierpliwy Robert radby się był wyrwać naprzód i zaledwie surowy rozkaz lorda Glenarvana zdołał go powstrzymać.
Okolica stawała się coraz nierówniejsza, tu i owdzie napotykane pagórki wskazywały bliskość gór; rzeki coraz głośniej szumiały, spadając z wyżyn. Paganel często zaglądał do swego atlasu; gdy nie znajdował na karcie oznaczonego strumienia, krew geografa żywiej wrzała i udawał, że się gniewa, a w duszy rad był temu za każdym razem.
— Potok nie mający nazwiska — mruczał — to tak, jakby nie miał stanu cywilnego, a zatem nie istnieje wobec prawa geograficznego.
I wślad za tem chrzcił te wody bezimienne i oznaczał je na karcie najszumniej brzmiącemi w hiszpańskim języku przymiotnikami.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/070
Ta strona została skorygowana.