— Co to za język wspaniały! — powtarzał — co za język dźwięczny i pełny! To język prawdziwie metaliczny! Założyłbym się, że składało się na niego siedmdziesiąt ośm części miedzi i dwadzieścia dwie mosiądzu, jak na śpiż, z którego dzwony leją!
— Ale czy robisz w nim przynajmniej postępy? — zapytał lord Glenarvan.
— Rozumie się, kochany milordzie! Ach, gdyby jeszcze ten język nie miał akcentu tak trudnego — ale ten przeklęty akcent! Ten akcent!
I w drodze Paganel łamał się z trudnościami wymawiania, nie zaniedbując przytem i robienia spostrzeżeń geograficznych. W tej materji był zupełnie pewny siebie. Gdy lord Edward zapytywał starszego przewodnika o jaką naprzykład osobliwość lub właściwość kraju, uczony geograf zawsze uprzedzał w odpowiedzi kapataza, zdziwionego mądrością człowieka, który wiedział o wszystkiem.
Tego samego dnia, około drugiej po południu, podróżni nową na swej drodze napotkali ścieżkę. Glenarvan naturalnie zapytał o jej nazwisko i naturalnie, że Jakób Paganel pośpieszył z odpowiedzią:
— To droga wiodąca z Yumbel do los Angeles.
Glenarvan spojrzał na mulnika.
— Tak jest w rzeczy samej — odpowiedział zapytany, a potem, zwracając się do geografa, rzekł: — Więc pan już kiedyś przebywał ten kraj?
— Tak jest, do licha! — odpowiedział Paganel z największą powagą.
— Na mułach?
— Nie, w mojem krześle!
Kapataz nie zrozumiał; wzruszył ramionami i powrócił do swych mułów, idących na przedzie.
O piątej wieczorem zatrzymał się pochód w bardzo głębokim wąwozie, o kilka mil powyżej niewielkiego miasteczka Loja. Noc tę podróżni spędzili u podnóża Sierras, pierwszego ogniwa wielkiego łańcucha Kordyljerów.
NA WYSOKOŚCI 12.000 STÓP.
Dotychczas przejście przez Chili nie odznaczyło się żadnym ważniejszym wypadkiem, zato teraz spotkano się ze wszystkiemi wypadkami i przeszkodami, jakie nastręczają się zwykle przy przebywaniu gór. Walka z naturą rozpoczęła się na serjo.