za nim, trzymając się śladu stóp jego a nie mówili głośno — gdyż najmniejszy hałas, poruszając warstwę powietrza, mógł spowodować zawalenie się masy śniegu, wiszącej na siedmset lub ośmset stóp nad ich głowami.
Orszak podróżny doszedł już do pasu krzewów, ponad którym o tysiąc pięćset stóp wyżej już tylko trawiaste wschodziły rośliny, a na wysokości jedenastu tysięcy stóp i tych nawet nie było na gruncie jałowym, tak, że zaginął wszelki ślad wegetacji. O osmej godzinie podróżni zatrzymali się na chwilę dla skromnego posiłku i zaraz w dalszą puścili się drogę, wytrwale pokonywując rosnące co chwila trudności. Potrzeba było przedzierać się przez ostre skały, lub przechodzić ponad przepaściami, w których oko zagłębić się, nie miało odwagi. W niektórych miejscach krzyże drewniane oznaczały drogę, świadcząc zarazem o zaszłych tu nieszczęśliwych wypadkach. Około drugiej godziny podróżni doszli do ogromnej płaszczyzny, pustej, nagiej, bez najmniejszego śladu wegetacji! Powietrze było suche, niebo błękitne; na tej wysokości deszcze są nieznane, a wilgoć opada tylko w kształcie śniegu lub gradu. Tu i owdzie z pośród białego całunu wystawały śpiczaste skały bazaltowe lub porfirowe, jakby kości szkieletu, a od czasu do czasu kawałki kwarcu albo gnejsu, odłamujące się pod działaniem powietrza, z głuchym spadały łoskotem.
Pomimo całej wytrwałości i odwagi, podróżni wyczerpali resztę swych sił, co widząc, lord Glenarvan żałować począł, że zapuścili się tak daleko w góry. Nad wiek swój odważny i silny mały Robert musiał wkońcu zaniechać również swych wysiłków.
O trzeciej godzinie Glenarvan się zatrzymał.
— Trzeba odpocząć — rzekł, nie mogąc się doczekać, aby kto pierwszy zrobił tę propozycję.
— Odpocząć? — odpowiedział Paganel — ależ nie mamy żadnego schronienia!
— Jednakże nie możemy iść dalej, choćby tylko dla samego
Roberta.
— Broń Boże, milordzie! — zawołał dzielny chłopiec — ja mogę jeszcze iść... nie zatrzymujmy się...
— Poniosą cię, mój chłopcze — odpowiedział Paganel — ale trzeba się koniecznie dostać na stok wschodni góry. Tam znajdziemy może jaką chatkę na schronienie. Proszę jeszcze o dwie godziny wytrwałości.
— Czy zgadzacie się na to wszyscy? — zapytał lord Glenarvan.
— Zgadzamy się — odpowiedzieli towarzysze, a Mulrady dodał: — Ja się podejmuję nieść Roberta.
Puszczono się tedy dalej w kierunku wschodnim, a przez następne dwie godziny wdzierano się rozpaczliwie pod górę, aby się tylko dostać do najwyższych szczytów. Z powodu rozrzedzonego po-
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/076
Ta strona została przepisana.