— Otóż — rzekł lord Edward — jeśli nie całkiem wygodne, to przynajmniej wystarczające schronienie. Opatrzność nas tu widocznie doprowadziła i dzięki jej za to złożyć winniśmy.
— Co mówisz, milordzie! — zawołał Paganel — ależ to pałac prawdziwy; brak nam tylko straży i dworu, a mieszkalibyśmy jak monarchowie.
— Szczególniej, gdyby dobry ogień zabłysnął — dodał Tomasz Austin — bo choć prawda, żeśmy głodni potężnie, ale też i zimno niemniej nam dokucza. Co do mnie, to przyznam się, że wiązka drzewa w tej chwili sprawiłaby mi większą przyjemność, niż zraz zwierzyny.
— Nie bój się, Tomaszu! — rzekł Paganel — znajdziemy
paliwo.
— Paliwo na szczycie Kordyljerów! — rzekł Mulrady, potrząsając głową z niedowierzaniem.
— Skoro zrobiono tu komin — odezwał się major — to zapewne jest czem i palić.
— Nasz przyjaciel Mac-Nabbs ma słuszność — rzekł Glenarvan — przyrządźcie wszystko do wieczerzy, a ja pójdę po paliwo.
— Ja z Wilsonem będziemy ci towarzyszyli, milordzie — rzekł Paganel.
— A może i ja mogę się przydać?... — powiedział Robert, powstając z miejsca.
— Nie, mój chłopcze — odpowiedział Glenarvan — wypocznij sobie; ty i tak będziesz człowiekiem w wieku, gdy inni jeszcze są dziećmi.
Glenarvan, Paganel i Wilson wyszli z chaty. Była szósta godzina po południu. Pomimo zupełnej ciszy w powietrzu, mróz szczypał dokuczliwie. Już szarzał powoli błękit nieba, a słońce ostatniemi promieniami muskało wysokie cyple płaszczyzn andyjskich. Paganel spojrzał na barometr który miał przy sobie, i spostrzegł, że merkurjusz utrzymywał się na 0,945 milimetrów. Ciśnienie na kolumnę barometru odpowiadało wyniesieniu jedenastu tysięcy siedmiuset stóp nad powierzchnię morza; ten więc punkt Kordyljerów był tylko o dziewięćset dziesięć metrów niższy od góry Mont-Blanc. Gdyby w tych górach groziły te same niebezpieczeństwa, jakiemi najeżony jest olbrzym Szwajcarji, gdyby się tylko były podniosły wichry i huragany, z pewnością ani jeden podróżny nic zdołałby przejść wielkiego łańcucha gór amerykańskich.
Doszedłszy do niewielkiego pagórka porfirowego, Glenarvan i Paganel obejrzeli się naokoło. Stali wtedy na szczycie newadów Kordyljerskich i mogli objąć okiem przestrzeń czterdziestu mil kwadratowych. Od wschodu spadzistość góry była daleko mniejsza i łatwiejsze obiecywała przejście. Zachodzące słońce coraz grubszym cieniem pokrywało dolinę Colorado; stopniowo znikały przed okiem
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/078
Ta strona została przepisana.