Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/085

Ta strona została przepisana.

gam się, proszę o to. Daj Boże tylko, aby Robert żył, a ja go pewno wynajdę i ocalę. Bez niego jakżebyśmy śmieli szukać jego ojca? Ocalić kapitana Granta za cenę życia jego dziecka!
Towarzysze Glenarvana słuchali w milczeniu i spuszczali wzrok ku ziemi, czując, że mówiący szuka w ich oczach promyka nadziei.
— I cóż — pytał znowu lord Edward — słyszeliście, czego żądam? — Milczycie! Więc żadnej już nie macie nadziei, żadnej?
Po chwili milczenia Mac-Nabbs pierwszy się odezwał:
— Kto z was moi przyjaciele pamięta, w jakiej chwili znikł Robert?
Nikt nie potrafił odpowiedzieć.
— Przynajmniej — rzekł znowu major — powiedzcie mi, przy którym z was znajdował się chłopczyna w chwili spadania odłamu góry.
— Przy mnie — odpowiedział Wilson.
— Jakże długo, do jakiej chwili widziałeś go przy sobie? Przypomnij sobie dobrze.
— O ile pamiętam — mówił Wilson — to Robert był przy mnie jeszcze o dwie minuty przed silnem wstrząśnieniem, które nas rzuciło na ziemię; trzymał się mocno obiema rękami dużej kępy mchu.
— Dwie minuty powiadasz! — Zastanów się, Wilsonie, czy tak było? Czy się nie mylisz? Może ci się minuty zbyt długiem i wydały?...
— Z pewnością się nie mylę, tak... najwięcej dwie minuty.
— A z której go miałeś strony, z prawej, czy z lewej?
— Z lewej; przypominam sobie, że poncho jego zasłaniało mi twarz z tej strony.
— A ty sam w jakiem do nas byłeś położeniu?
— Także na lewo.
— Robert więc musiał zginąć w tej stronie — rzekł major, wskazując prawą stronę góry. Licząc czas, ubiegły od jego zniknięcia, musiał pozostać na górze mniej więcej w oddaleniu dwu mil od jej podstawy. Tam go szukać należy: rozdzielmy się i rozprószmy w okolicy przeze mnie wskazanej, a znajdziemy go z pewnością.
Stało się tak bez słowa protestu. Cała szóstka, wspiąwszy się na zbocza góry, rozciągnęła się w łańcuch na różnych jej wysokościach i rozpoczęła poszukiwania. Dążąc wciąż na prawo od linji, wzdłuż której zsunęło ich trzęsienie ziemi, badali najdrobniejsze szczeliny, opuszczali się w przepaści, zawalone częściowo odłamami skalnemi, i niejeden wracał stamtąd z odzieżą poszarpaną, rękoma i nogami okrwawionemi, narażając swe życie. Cała ta część Andów, oprócz kilku wyżyn niedostępnych, zbadana była skrupulatnie przez dzielnych poszukiwaczów, nie myślących wcale o odpoczynku, w ciągu długich godzin. Próżne jednak były ich wysiłki. Biedny chłopiec znalazł nietylko śmierć w górach, ale i grobowiec, którego wie-