Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/088

Ta strona została przepisana.

— Iść dalej? — rzekł.
— Tak, iść dalej.
— Jeszcze godzinę! — prosił.
— Dobrze, jeszcze godzinę — zgodził się zacny major.
Gdy godzina ta upłynęła, Glenarvan prosił, jak o łaskę, o nową godzinę zwłoki. Powiedziałby kto, że skazany na śmierć prosi o przedłużenie mu jeszcze życia. W ten sposób doczekano się prawie południa. Wówczas Mac Nabbs, nalegany przez wszystkich, nie wahał się już dłużej i wręcz oświadczył lordowi, że czas ruszyć w drogę, gdyż od tego zależy życie jego towarzyszów.
— Tak, tak — odparł lord Edward bez myśli prawie — idźmy, idźmy!
Mówiąc to, odwrócił wzrok od majora i utkwił go w jeden punkt uporczywie; nagle podniósł rękę i zatrzymał ją w powietrzu nieporuszoną, jakby skamieniałą.
— Tam, tam! — szeptał przytłumionym głosem — widzicie!...
Oczy wszystkich podniosły się ku niebu w kierunku, wskazanym przez lorda. W tej chwili punkcik czarny począł się zwiększać widocznie; był to ptak bujający w niezmiernej wysokości.
— Kondor, sęp! — zawołał Paganel.
— Tak, kondor — powtarzał Glenarvan. — Kto wie?... nadciąga!.. spuszcza się!... poczekajmy.
Czego się spodziewał lord Edward?... Widocznie rozum mu się pomieszał. Paganel nie omylił się; był to kondor, który stawał się coraz widoczniejszy. Wspaniały ten ptak, niegdyś czczony przez Inków, jest królem Andów południowych. W tych okolicach dochodzi on do niezwykłych rozmiarów; siłę ma nadzwyczajną, tak, że niekiedy woły zrzuca w przepaść. Napada na barany, kozy, młode cielęta, chodzące po płaszczyźnie, porywa je w szpony i unosi do znacznej wysokości. Zdarza się nieraz, że buja o dwadzieścia tysięcy stóp ponad ziemią, to jest tam, gdzie żaden człowiek sięgnąć nie może; stamtąd dopiero, niedościgły okiem, ten król stref powietrznych rzuca przenikliwy wzrok na ziemię i dostrzega najdrobniejsze nawet przedmioty z bystrością, wprowadzającą w podziw przyrodników.
— Cóż dojrzał ten kondor? Trupa zapewne! Trupa poszukiwanego Roberta. Kto wie? — powtarzał wciąż Glenarvan, nie spuszczając go z oka ani na chwilę.
Ogromny ptak zbliżał się, już to bujając w powietrzu, już też szybkiemi zwroty spuszczając się z szybkością ciała martwego, rzuconego w przestrzeń. Niedługo potem, nie wyżej niż o sto sążni nad ziemią, zaczął zakreślać wielkie koła. Widzieć go można było doskonale. Rozpiętość skrzydeł wynosiła przeszło piętnaście stóp. Zawisł w powietrzu, nie bijąc prawie skrzydłami, gdyż właściwością wielkich ptaków jest lot spokojny, majestatyczny, gdy tymczasem drobne