owady muszą tysiąc razy na sekundę poruszać skrzydłami dla utrzymania się w locie.
Major i Wilson porwali za karabiny. Glenarvan powstrzymał ich gestem. Kondor bujał w odległości ćwierci mili ponad nieprzystępną płaszczyzną, leżącą na spadzistości góry; kołował długo, z nadzwyczajną szybkością, otwierając i zamykając szpony, i potrząsając swym czubem chrząstkowym.
— To tam, tam z pewnością! — wołał Glenarvan. Potem nagle, jakby mu myśl szczęśliwa przyszła do głowy, zawołał. — Może Robert jeszcze żyje! Ten ptak zabije go! Ognia moi drodzy! strzelajcie do niego co żywo!
Lecz już było za późno! Kondor się skrył za wysokie występy skał. Upłynęła sekunda, wydająca się wiekiem dla niecierpliwych. Ptak ukazał się na nowo, ale już obładowany, i unosił się wgórę cięższym znacznie lotem.
Rozległ się okrzyk przerażenia. Kondor trzymał za suknię w szponach obwisłe ciało Roberta i kołysał się z niem w powietrzu o sto pięćdziesiąt stóp ponad głowami podróżnych, których spostrzegłszy, z większą siłą począł skrzydłami rozbijać warstwy powietrzne.
— Ach! — zawołał Glenarvan — niechaj trup Roberta rozstrzaska się raczej o te skały, aniżeli ma służyć...
Nie dokończywszy zaczętych słów, porwał strzelbę z ręki Wilsona i zmierzył do sępa; lecz ręka mu drżała, nie mógł celować, jak potrzeba, w oczach mu się dwoiło.
— Pozwól — rzekł major... — i z chłodną krwią, ręką pewną zmierzył do ptaka, znajdującego się już o trzysta stóp w górze.
Lecz nie zdążył jeszcze pociągnąć za cyngiel, gdy z głębi doliny rozległ się huk strzału: gęsty słup dymu podniósł się na chwilę pomiędzy dwiema skałami bazaltowemi, a kondor, ugodzony w samą głowę, począł spadać zwolna, utrzymywany mimowolnie na swych wielkich skrzydłach, jak na spadochronie. Nie puszczając swej zdobyczy ze szponów, opadł pomału na ziemię o dziesięć kroków od brzegu strumienia.
— Za mną, za mną! — wołał Glenarvan i, nie pytając, skąd padł ów strzał opatrznościowy, pośpieszył do ptaka; towarzysze zaś jego dążyli za nim, co sił starczyło.
Gdy przybyli na miejsce, ptak bez życia leżał rozciągnięty, przykrywając swemi skrzydłami ciało biednego Roberta. Glenarvan rzucił się na ciało chłopca, wyrwał je ze szponów ptaka, rozciągnął na trawie i przyłożył ucho do piersi, szukając tam śladu życia.
Nigdy chyba jeszcze usta ludzkie nie wydały tak okropnego okrzyku radości, jak ten, który zabrzmiał w powietrzu, gdy lord Glenarvan, powstając, zawołał:
— On żyje, on jeszcze żyje!
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/089
Ta strona została przepisana.