uprzęży. O kilka kroków od lepianki był wygrzebany dół, służący za kuchnię, prawie wypełniony zastygłym popiołem. Wewnątrz szałasu znaleziono ławkę, posłanie ze skóry wołowej, kociołek, rożen i rondelek do gotowania mate, napoju powszechnie używanego w całej Ameryce Południowej. Jest to herbata Indjan, którą stanowi odwar z liści wyszuszonych na ogniu; pije się go, wciągając w siebie zapomocą długich słomek. Na żądanie Paganela, Thalcave przygotował kilka filiżanek tego napoju, który po jedzeniu bardzo smakował podróżnym.
Nazajutrz, 30-go października, słońce od samego rana piekło dokuczliwie; skwar był nieznośny, a jak na nieszczęście, po drodze nigdzie najmniejszego cienia znaleźć nie było można. Mimo to jechano wytrwale, dążąc ciągle na wschód. Kilka razy podróżni napotkali ogromne stada bydła, które, nie mogąc się paść na takim upale, leżało na ziemi wyciągnięte leniwie bez niczyjego dozoru; psy tylko (przyzwyczajone do ssania owiec, gdy im pragnienie dokucza) strzegły tych licznych stad rogacizny. Trzeba dodać, że zwierzęta te są bardzo łagodne i że nie mają owej wrodzonej odrazy do czerwonego koloru, jaka cechuje rogaciznę europejską.
Około południa znużone jednostajnością oczy podróżnych dostrzegły nareszcie pewną zmianę w krajobrazie pampy. Rośliny trawiaste stawały się coraz rzadsze; miejsce ich zajęły chude łopiany i olbrzymie chwasty, wysokości dziewięciu blisko stóp, któremi uraczyćby się mogły osły całej kuli ziemskiej. Thalcave zwrócił uwagę podróżnych na tę nagłą zmianę i zupełną jałowość gruntu.
— Nie gniewa mnie ta zmiana — rzekł Tomasz Austin — trawa, ciągle trawa i nic więcej, jak tylko trawa, to już wreszcie nudzić zaczynało.
— Ale gdzie trawa tam i woda — odpowiedział major.
— Och! znajdziemy i tak niejedną jeszcze na drodze rzekę.
Gdyby Paganel był słyszał tę rozmowę, nieomieszkałby zapewne powiedzieć, że na przestrzeni pomiędzy Colorado a górami prowincji argentyńskiej rzek jest bardzo mało; lecz w tej chwili zajęty był objaśnieniem Glenarvanowi faktu, na który lord zwrócił jego uwagę.
Od pewnego czasu w powietrzu czuć się dawał zapach dymu, pomimo że na widnokręgu nigdzie nie było widać ognia, nic nie wskazywało pożaru oddalonego i żadna przyczyna naturalna nie usprawiedliwiała tego zjawiska. Wkrótce ten zapach jakby spalonej trawy stał się tak mocny, że począł zadziwiać i niepokoić podróżnych, oprócz Paganela i przewodnika. Uczony geograf rozumiał rzecz całą i tak ją objaśnił swym przyjaciołom:
— Nie widzimy ognia — mówił on — a czujemy dym; ale „niema dymu bez ognia”, jak mówi przysłowie tak dobre w Ameryce, jak i w Europie. Musi więc być ogień gdziekolwiek, choćby daleko. Płaszczyzny pampy, niczem nie zatrzymujące przeciągu powietrza, po-
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/105
Ta strona została przepisana.