Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/113

Ta strona została przepisana.

przebiegał przez źródła wyschnięte i krzaki mimoz, ze rżeniem radosnem, stanowiącem wróżbę pomyślną. Przykład ten zagrzewał powolniejsze konie Glenarvana i Roberta, to też podążały za swym dzielnym przewodnikiem. Thalcave siedział na siodle jak przykuty — niekiedy tylko oglądał się poza siebie, aby nie stracić z oka Roberta, i widocznie był zadowolony, widząc, jak chłopiec wybornie kieruje swym rumakiem.
— Brawo, Robercie — mówił Glenarvan — Thalcave jest z ciebie zadowolony, wyczytuję to z jego twarzy.
— Nie wiem czemu — milordzie.
— Że się tak wybornie trzymasz na koniu.
— O, tylko że mocno siedzę i nic więcej — odpowiedział Robert, lecz rumieniec zadowolenia oblał piękne jego lica.
— To najważniejszy przymiot jeźdzca — rzekł Glenarvan — jesteś skromny, mój chłopcze, to dobrze: ale ja ci przepowiadam, że będziesz kiedyś chlubą sportu londyńskiego.
— A cóżby na to powiedział mój ojciec, który chce, żebym był żeglarzem?
— Jedno drugiemu nie przeszkadza; bo chociaż nie wszyscy kawalerzyści są dobrymi marynarzami, jednakże każdy marynarz może być dobrym jeźdźcem; bujanie się okrętu na falach uczy dobrego trzymania się na nogach, a przeto i na siodle; reszta łatwo się nabywa.
— Biedny mój ojciec! Ach! jakże on ci podziękuje, milordzie, jeśli go ocalić zdołamy.
— Bardzo kochasz ojca, Robercie?
— O! bardzo, milordzie! On był dla nas tak dobry, o nas tylko myślał zawsze: z każdej swej podróży przywoził nam pamiątki ze wszystkich krajów, jakie zwiedzał. O! gdybyś go znał, jestem pewny, że kochałbyś go także. Marja bardzo jest do niego podobna; jej głos łagodny i miły zupełnie przypomina mowę naszego drogiego ojca, choć głos taki dziwny jest u marynarza, nieprawdaż?
— Zapewne, Robercie — odrzekł Glenarvan.
— Widzę go jeszcze — mówił dalej chłopiec, jakby mówiąc sam do siebie — poczciwe, dzielne nasze ojczysko. Gdy byłem mały, usypiał mnie na kolanach starą szkocką piosenką o jeziorach naszego kraju. Dziś jeszcze niewyraźnie snuje mi się ta nuta w pamięci; Marja także niekiedy ją sobie przypomina. Ach, milordzie! Nie wiem, czy dziś potrafiłbym go tak kochać; zdaje się, że trzeba być małym dzieckiem, aby umieć tak bardzo kochać swego ojca.
— A dorosłem, aby go potrafić szanować — odpowiedzał[1] lord Edward, wzruszony słowy, wyrywającemi się z młodzieńczej duszy.
W czasie tej rozmowy konie zwolniły biegu i szły stępa.

— Znajdziemy go, nieprawdaż? — odezwał się znów Robert po chwili milczenia.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – odpowiedział.