rzucił na ogień ostatnią wiązkę chróstu, a nabojów pięć już tylko pozostało.
Glenarvan z rozpaczą obejrzał się dokoła. Myślał o Robercie, o swych towarzyszach, o wszystkich, których kochał. Robert nic nie mówił; może być, że jego żywej i pewnej siebie wyobraźni niebezpieczeństwo nie przedstawiało się ani tak wielkiem, ani tak rzeczywistem, jak było. Glenarvan, biorąc rzeczy rozważniej, obawiał się tej okropnej, teraz nieuniknionej już prawie perspektywy, że mogą być żywcem pożarci. Nie umiał zapanować nad swem wzruszeniem; pochwycił chłopca w objęcia, tulił go do serca, całował w czoło, a dwie duże łzy spłynęły mu po twarzy. Robert, wzruszony tą dobrocią, zawołał wesoło:
— Ja się nie obawiam, milordzie!
— Dobrze, moje dziecię, dobrze! Nie lękaj się niczego; za parę godzin rozwidni się i będziemy ocaleni. Dobrze, Thalcave, wybornie, mój dzielny Patagończyku! — dodał lord po chwili, gdy Indjanin trupem położył dwa ogromne wilczyska, usiłujące gwałtem przedrzeć się przez ogień. Niemal jednocześnie ogień zaczął przygasać i lord ujrzał ogromne stado aguarów, walące wprost na ogrodzenie.
Zbliżało się rozwiązanie tego krwawego dramatu. Ognia nie było już czem podsycać: jasność słabła powoli, równinę zalegała ciemność, a wśród niej błyszczały ślepie wilków. Jeszcze kilka tylko minut, a cała ta zgraja wpadnie na bezbronnych.
Thalcave wystrzelił ostatni nabój, kładąc trupem jeszcze jednego nieprzyjaciela, poczem skrzyżował ręce, pochylił głowę na piersi i zamyślił się głęboko. Czyżby szukał jakiego zuchwałego, niepodobnego do prawdy sposobu pozbycia się tej niebezpiecznej zgrai? Glenarvan nie śmiał go zapytać.
W tej chwili zaszła zmiana w napadzie wilków; zdawało się, że odchodzą: ogłuszające wycie ustało naraz — głębokie milczenie zaległo równinę.
— Odchodzą! — zawołał Robert.
— Być może — odpowiedział Glenarvan, pilnie przysłuchując się najmniejszemu szmerowi.
Lecz Thalcave, jakby odgadując myśl jego, potrząsnął głową z niedowierzaniem; dobrze wiedział, że zwierzęta nie porzucą tak łatwo pewnej zdobyczy, dopóki światło dzienne nie zapędzi ich do ciemnych kryjówek.
Bądź co bądź, taktyka nieprzyjaciela zmieniła się widocznie; nie usiłował on już zdobyć wejścia do ogrodzenia, ale nowe jego manewry większem jeszcze groziły niebezpieczeństwem. Aguary, widząc, ze wejścia broni ogień i żelazo, obiegły dokoła ogrodzenie, usiłując zdobyć je od strony przeciwnej.
Wkrótce usłyszano, jak pazurami drapały drzewo nawpół przegniłe — i już silne ich łapy, ich zakrwawione paszcze przeciskały się
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/121
Ta strona została przepisana.