przez słupki nadwątlone. Konie wystraszone pozrywały uzdy i z trwogą szukały schronienia przy swych jeźdźcach.
Glenarvan objął Roberta, gotując się bronić go do ostatka. Może nawet w myśli układał zamiar ucieczki, jakkolwiek niemożliwej, a tymczasem z oka nie spuszczał Indjanina.
Thalcave, jak dziki zwierz obiegłszy dokoła ogrodzenie, zbliżył się nagle do swego konia, drżącego z niecierpliwości, i zaczął go siodłać starannie, nie zapominając ani o jednym pasku, ani o jednej sprzączce. Zdawało się, że nie dba już teraz o zwiększające się coraz wycie wilków. Glenarvan patrzył nań z przerażeniem.
— Porzuca nas! — zawołał, widząc Indjanina chwytającego za cugle, jakby chciał wskoczyć na siodło.
— Nie — rzekł Robert — to być nie może!
W rzeczy samej Tha1cave nie chciał opuścić swych przyjaciół, ale ocalić ich, poświęcając siebie. Thauka był gotów; żuł wędzidło niecierpliwie, skakał, nie mogąc ustać na miejscu, ogniste jego oczy rzucały błyskawice. Rozumiał swego pana. W chwili gdy Indjanin chwytał za grzywę konia, Glenarvan porwał go za rękę z konwulsyjną gwałtownością i, wskazując na rozległą płaszczyznę, z boleścią zapytał:
— Ty jedziesz?
— Tak — odpowiedział Indjanin, zrozumiawszy gest swego towarzysza. Potem dodał kilka wyrazów hiszpańskich, które znaczyły:
— Thauka! Dobry koń. Rączy. Pociągnie za sobą wilki.
— Ach, Thalcave! — krzyknął Glenarvan.
— Prędzej! prędzej! — powtarzał Indjanin. A Glenarvan tymczasem drżącym ze wzruszenia głosem mówił do Roberta:
— Robercie, dziecię moje! Czy słyszysz? On chce się poświęcić dla nas! Chce pędzić na koniu w pole, aby pociągnąć za sobą wściekłe wilki i od nas tym sposobem odwrócić niebezpieczeństwo!
— Przyjacielu! — zawołał Robert, rzucając do nóg Patagończyka. — Przyjacielu, nie opuszczaj nas!
— Nie — rzekł Glenarvan — on nas nie opuści — a zwracając się do Indjanina, rzekł, wskazując na konie: — Jedźmy razem!
— Nie — rzekł Indjanin, zrozumiawszy znaczenie tych słów. — Nie. Liche bydlęta. Wystraszone. Thauka, dzielny koń!
— A więc — rzekł Glenarvan — czekaj, Robercie, Thalcave cię nie opuści. Uczy mnie on, co zrobić powinienem! Ja pójdę. On niech przy tobie zostanie! — To mówiąc, pochwycił za cugle konia.
— Nie — odrzekł spokojnie Patagończyk.
— Ja pojadę! — krzyknął Glenarvan, wydzierając cugle Indjaninowi. — Ja pojadę, powtarzam ci. Ocal to dziecię! Powierzam ci je, Thalcave!
Glenarvan w uniesieniu mieszał angielskie wyrazy z hiszpańskiemi. Lecz cóż znaczy język w takich razach! W tak okropnem
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/122
Ta strona została przepisana.