lenie swego pana. W pewnej chwili, gdy spłoszony zając przebiegł im drogę, przesądni Szkoci spojrzeli po sobie.
— Zły to znak — rzekł Wilson.
— Tak twierdzą w naszych stronach — odpowiedział Mulrady.
— Co tam jest złe, nie może być dobre i tutaj — sentencjonalnie dodał Wilson.
Około południa podróżni zjechali z gór i ujrzeli przed sobą obszerną równinę, ciągnącą się aż do morza. Co krok prawie napotykali czyste wody rzek, przerzynających tę żyzną krainę i ginących wśród bujnych pastwisk. Grunt odzyskiwał normalną swą poziomość, jak ocean po burzy. Przebyto ostatnie góry pampy i już tylko monotonna łąka rozpościerała się przed końmi.
Aż dotąd pogoda stale sprzyjała, lecz tego dnia niebo przybrało pozór niepokojący. Poprzednie dni gorące nagromadziły w powietrzu wiele pary, ktra[1] się teraz zebrała w ciężkie chmury, zapowiadające deszcz ulewny. Prócz tego bliskość Atlantyku i zachodni wiatr, stale tam panujący, utrzymywały ciągłą wilgoć, co zresztą okazywało się i z urodzajności ziemi i z tłustości jej pastwisk niezmiernych. Pogoda, choć pochmurna, dotrzymała wszakże do wieczora, a konie, przebywszy przestrzeń czterdziestu przeszło mil, zatrzymały się nad brzegiem głębokich „canadas”, to jest jarów, wypełnionych wodą. Nigdzie nie było najmniejszego schronienia; okrycia podróżnych musiały im służyć i za namioty i za kołdry; noc przepędzono pod zachmurzonem i burzą grożącem niebem. Na szczęście jednak, na groźbie się wszystko skończyło.
Następnego dnia, w miarę zniżania się poziomu gruntu, zaczęły występować widome ślady wód podziemnych, zewsząd się wydobywających. Wkrótce też drogę na wschód przerzynać poczęły to utworzone już, to tworzące się dopiero stawy. Dopóki szło o te jary, wodą napełnione, zbiorowiska wód dobrze odgraniczone i niezarosłe, podróż szła bardzo dobrze; ale niebawem zaczęły się rozległe trzęsawiska, zarosłe trawą i wodnem zielskiem; niebezpieczeństwo stawało się wówczas dopiero jasne, gdy się nań narażono. Niejedno stworzenie zginęło w tych roztopach. Robert, który się wysunął znacznie naprzód, wrócił pośpiesznie, wołając, że spotkał las, w którym rosną rogi. Istotnie spotkano wkrótce ogromną przestrzeń, jakby usianą rogami, które należały do zatoniętych tam setkami wołów. Thalcave zwrócił na to uwagę podróżnych i ostrzegł, aby się mieli na baczności ze swemi końmi. Okrążono więc to uroczysko śmierci, mogące zadowolić najbardziej nawet wymagające bóstwa starożytności. Kosztowało to podróżnych godzinę całą drogiego czasu.
Thalcave z pewnym niepokojem spoglądał na okolicę. Stawał często, wspinając się na strzemionach, a ponieważ był bardzo wysoki, mógł przeto wielki widnokrąg ogarniać wzrokiem; lecz, nie widząc nic, coby go objaśnić mogło, popędził konia dalej. Ujechawszy je-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – która.