szcze milę — zatrzymał się znowu, a zbaczając z drogi, którą postępowali, odjeżdżał daleko już to na północ, już na południe — i wracał znowu, nie mówiąc słowa o tem, czego się obawiał, lub czego pragnął. Postępowanie to, kilkakrotnie powtórzone, zaciekawiło Paganela i niepokoiło Glenarvana; geograf przeto zaczął badać przewodnika.
Thalcave odpowiedział, że dziwi go, iż równina wszędzie przesiąknięta jest wodą; nigdy bowiem, jak pamięta i jak trudni się rzemiosłem przewodnika, nie zdarzyło mu się jechać po gruncie tak wilgotnym, bo nawet w porze wielkich deszczów prowincja argentyńska przedstawiała przejścia bezpieczne.
— Jakaż przyczyna tej wzrastającej coraz bardziej wilgoci? — zapytał Paganel.
— Nie wiem — odpowiedział Indjanin — a gdybym wiedział...
— Czyż górne rzeki wezbrane po deszczach nie wylewają nigdy?
— Niekiedy.
— A może i teraz?
— Być może — odrzekł Thalcave.
Paganel musiał poprzestać na tej półodpowiedzi i powtórzył Glenarvanowi swą rozmowę.
— A cóż Thalcave uczynić radzi? — zapytał Glenarvan.
— Jechać co najprędzej — odpowiedział Indjanin, zapytany przez Paganela.
Łatwiej było radzić, niż radę wykonać. Konie trudziły się nadzwyczajnie, postępując po gruncie uginającym się pod niemi: grunt zniżał się coraz więcej; była to kotlina, którą natychmiast zalałyby napływające wody. Trzeba więc było jak najśpieszniej przejechać tę okolicę, bo najmniejszy wylew zagrażał zamienieniem jej odrazu w jezioro.
Przyśpieszono kroku — lecz nie skończyło się na wodzie, wydobywającej się z pod nóg końskich. Około drugiej godziny lunął gwałtowny deszcz podzwrotnikowy; zdawało się, że niebo otwarło swe stropy. Nie było sposobu ujść przed tym potopem; na podróżnych ani jedna sucha nitka nie została, a z kapeluszy się lało jak z rynien zapchanych; konie bryzgały na podróżnych wodą, roztrącaną kopytami. Podróżni byli we dwie wody wzięci: z góry i z dołu.
Tak tedy przemokli, zziębnięci i znękani trudami — przybyli wieczorem do bardzo lichej zagrody, gdzie zaledwie jako tako pomieścić się mogli. Nie było jednak w czem wybierać — rozlokowali się przeto z wielką biedą w tej szopie opuszczonej, którą pogardziłby zapewne najuboższy nawet Indjanin z pampy. Z niemałym trudem rozpalono trochę trawy, z której więcej było dymu niż ciepła. Deszcz lał jak z cebra, a na głowę podróżnych spadały gęste krople przez
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/138
Ta strona została przepisana.