dach nadgniły. Mulrady i Wilson czuwali ciągle, aby powstrzymać wdzierającą się wodę i nie dopuścić do zalania ognia.
Smutnie spożyto skromną i niezbyt posilną wieczerzę. Nikomu się jeść nie chciało; jeden tylko major jadł ze smakiem, jako wyższy nad wypadki. Paganel, jako Francuz — próbował nadrabiać żartami ale mu jakoś nie szło, zdecydował więc wkońcu, że mu humor zamókł.
Nie było nic lepszego do roboty, jak iść spać. Noc jednak przeszła niespokojnie; ściany schronienia trzeszczały ciągle i pochylały się za każdem silniejszem zahuczeniem wichru, za każdą mocniejszą falą — jęczały biedne konie, stojąc na odkrytem powietrzu; ludziom też nie o wiele lepiej było w ich schronieniu; ale znużenie przemogło i usnęli, Robert najpierwszy zmrużył oczy, oparłszy głowę na ramieniu Glenarvana; niezadługo też reszta podróżnych zasnęła pod opieką Boga.
I widać, że Niebo w rzeczy samej opiekowało się nimi, bo noc przeszła bez wypadku. Thauka rozbudził ich mocnem rżeniem; poczciwe zwierzę, jakby chcąc panów swych do obowiązku przywołać — uderzało silnie kopytem w ścianę ich schronienia; umiało zastąpić swego pana w nagleniu do podróży. Posłuszni mu byli podróżni.
Deszcz zmniejszył się nieco. Na ziemi jednak, nasyconej wodą, potworzyły się zalewy i jeziora niewiadomej głębokości. Paganel, badając swą mapę, nie bez słuszności może wnioskował, że dwie rzeki, Grande i Vivarota, do których zazwyczaj spływały wody tej płaszczyzny — musiały zlać się w tej chwili i płynąć korytem szerokiem na mil kilka.
Niezbędny był pośpiech nadzwyczajny: on jedynie mógł ocalić od grożącego zalewu. Jak oko zasięgnąć mogło — nigdzie nie można było dojrzeć najmniejszej wyniosłości, a więc tę poziomą równinę woda bardzo szybko zalać mogła.
Wypuszczono zatem konie, co sił starczyło. Thauka szedł na przedzie i bardziej niż niektóre o niedołężnych pletwach zwierzęta ziemnowodne zasługiwał na nazwę konia morskiego; skakał jakby był w swym żywiole.
Nagle, około dziesiątej godziny z rana, Thauka widocznie niepokoić się począł; — rozglądał się on często po niezmiernych płaszczyznach, leżących w stronie południowej, rżał przeciągle, nozdrzami silnie wciągał powietrze i wspinał się gwałtownie. Thalcave z trudnością go powstrzymywał. Piana z krwią pomieszana, wskutek ściągania wędzidła, okryła cały pysk biednego zwierzęcia, które jednak nie uspokajało się a pan jego wiedział dobrze, że gdyby miało swobodę, uciekłoby co prędzej w stronę północną.
— Co się stało twemu koniowi? — zapytał Paganel — czy go kąsają żarłoczne pijawki wód argentyńskich?
— Nie — odpowiedział Indjanin.
— Czy obawia się jakiego niebezpieczeństwa?
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/139
Ta strona została przepisana.