Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/142

Ta strona została przepisana.

— Nie bój się, milordzie! — odpowiedział zacny mędrzec — idzie wybornie! a nawet nie gniewam się wcale...
O co się nie gniewał? — tego już nikt i nigdy nie mógł się dowiedzieć, gdyż resztę zdania szanowny geograf połknął wraz z kwartą może wody zamulonej. Major, jako wyborny pływak, sunął spokojnie po wodzie, majtkowie byli w swym żywiole. Poczciwy Thauka unosił za sobą przyczepionego do jego grzywy Roberta, płynąc stale w kierunku drzewa, ku któremu prąd go unosił.
Drzewo było już tylko o dwadzieścia najdalej sążni i w kilka minut podróżni dostali się do niego. I w samą porę, bo gdyby nie to, znaleźliby niezawodną śmierć w falach, które dochodziły już do pierwszych pnia gałęzi; tem łatwiej można było je pochwycić. Thalcave, porwawszy Roberta, wdrapał się z nim na drzewo pierwszy, a następnie wciągał innych, już zbyt osłabionych.
Lecz Thauka, uniesiony prądem fali, oddalał się szybko; zwracał on często głowę ku swemu panu, potrząsał długą grzywą i rżał, jakby wzywając jego pomocy.
— Opuszczasz to poczciwe stworzenie? — spytał Paganel Indjanina.
— Ja? — zawołał Thalcave.
To rzekłszy, dał nurka i wypłynął dopiero o dziesięć sążni od drzewa.

W chwilę potem trzymał już rękę na szyi wiernego swego rumaka i wraz z nim płynął ku zamglonemu widnokręgowi północy.




XXIII.

ŻYCIE NA DRZEWIE.


Drzewo, na którem Glenarvan i jego towarzysze znaleźli schronienie, podobne było do orzecha z liści połyskujących i kształtu okrągławego; rzeczywiście zaś był to tak zwany „ombu”, rosnący samotnie na równinach argentyńskich. Drzewo to, o pniu krzywym i ogromnym, do gruntu przytwierdzone jest nietylko dużemi korzeniami, ale jeszcze i silnemi latoroślami, jakie z siebie wypuszcza; dlatego też wytrzymało gwałtowność powodzi.
Ten ombu miał wysokości około pięćdziesięciu łokci, a rzucał cień wokoło siebie na sześćdziesiąt sążni. Całe to wiązanie gałęzi spoczywało na trzech grubych konarach, wyrastających z wierzchołka pnia, mającego sześć stóp szerokości. Dwie z tych gałęzi sterczały prawie prostopadle, dźwigając ogromny z liści parasol, którego gałązki misternie, jakby ręką zręcznego koszykarza powiązane i po-