dowcipny Wilson na zaimprowizowaną ze szpilki i sznurka wędkę nałowił kilka tuzinów ryb delikatnego smaku, w krajowym języku zwanych „mojarras”, mających być ozdobą bankietu.
W tej chwili myśliwi zeszli z wierzchołka ombu. Paganel ostrożnie niósł jajka czarnej jaskółki i sporą ilość wróbli, nanizanych na nitkę; Robert zręcznie ubił kilka par „hilgueros”, małych ptaszków zielonych i żółtych, wyborne mających mięso i dlatego bardzo poszuiwanych na rynkach w Montevideo. Paganel, który znał pięćdziesiąt jeden sposobów przyrządzania jaj, tym razem musiał poprzestać na upieczeniu ich w gorącem popiele. Niemniej uczta odznaczała się i delikatnością potraw i wielką rozmaitością: było tam mięso suszone, pieczone jaja, mojarras smażone, a na pieczyste wróble i hilguery.
Towarzyszyła jej rozmowa bardzo wesoła; dziękowano Paganelowi jako myśliwemu i kucharzowi — a mędrzec przyjmował dzięki i powinszowania ze skromnością, właściwą prawdziwej zasłudze. Potem unosił się nad osobliwościami drzewa, służącego im na schronienie.
— Sądziłem — mówił — że jesteśmy z Robertem na polowaniu w jakimś gęstym lesie, i raz nawet obawiałem się, abyśmy nie zabłądzili. Nie mogłem znaleźć drogi zpowrotem, a słońce pochylało się ku zachodowi. Szukałem napróżno śladu własnych kroków; głód okropnie czuć mi się dawał! Już w ponurej gęstwinie rozlegał się straszny ryk dzikich zwierząt... Przepraszam, nie! Właśnie, że niema tu dzikich zwierząt, czego mocno żałuję!
— Jakto — rzekł Glenarvan — żałujesz, że niema dzikich
zwierząt?
— Nieinaczej.
— Co do mnie, to sądziłbym, że przeciwnie, obawiaćby się trzeba ich dzikości...
— Dzikość nie istnieje... naukowo rzecz biorąc — odpowiedział geograf.
— A już tego mi nie dowiedziesz, kochany Paganelu — rzekł major — aby zwierzęta dzikie były na coś użyteczne, bo i na cóż przydać się mogą?
— Ale majorze — zawołał Paganel — służą przedewszystkiem do tworzenia klasyfikacji gromad, rzędów, rodzajów, gatunków...
— Piękny mi pożytek — przerwał Mac Nabbs — mógłbym się obejść bez tego zupełnie. Gdybym był należał do rodziny Noego w chwili potopu, z pewnością nie pozwoliłbym temu nieprzezornemu patrjarsze brać po parze lwów, tygrysów, panter, niedźwiedzi i tym podobnych stworzeń, równie złośliwych, jak bezużytecznych.
— I byłbyś to uczynił? — zapytał Paganel.
— Byłbym uczynił najniezawodniej.
— To źlebyś był postąpił z punktu widzenia zoologicznego.
— Ale nie ze względu na ludzkość całą.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/153
Ta strona została przepisana.