— Tak i bodaj czy nie jedna z najlepszych, panie Mac Nabbs. Podzielam zdanie lorda Glenarvana: burza będzie pyszna. Przed chwilą, gdy próbowałem usnąć, przychodziły mi na myśl różne rzeczy, potwierdzające bardziej jeszcze me nadzieje; bo trzeba wam wiedzieć, że znajdujemy się w pasie wielkich burz elektrycznych. Nie pamiętam już, gdzie czytałem, że 1793 r., właśnie w prowincji Buenos-Ayres, w czasie jednej takiej burzy piorun uderzył trzydzieści siedm razy. Kolega mój, pan Marcin de Moussy, był sam świadkiem grzmotu, trwającego przez pięćdziesiąt pięć minut bez przerwy.
— I obliczał to z zegarkiem w ręku? — zapytał major.
— Nieinaczej. Jedna tylko rzecz niepokoiłaby mnie — dodał Paganel — gdyby niepokój mógł pomóc do uniknienia niebezpieczeństwa — że punktem najwynioślejszym tej płaszczyzny jest właśnie nasz ombu. Piorunochron przydałby nam się tu bardzo, bo ze wszystkich drzew pampy piorun najczęściej podobno w ombu uderza; wiadomo też, że uczeni ostrzegają, aby podczas burzy pod drzewem nie szukać schronienia.
— Ostrzeżenie przychodzi w samą porę — zauważył major.
— Trzeba przyznać, kochany Paganelu — rzekł Glenarvan, — że wyborną i nader właściwą obrałeś chwilę, aby nam to wszystko opowiedzieć.
— Ech, do licha! — zawołał Paganel — każda chwila jest właściwą do nauczenia się czegoś. Ale oto zaczyna się!
Gwałtowne grzmoty przerwały tę niewczesną rozmowę. Cały przestwór stanął w ogniu błyskawic i niesposób było rozróżnić, któremu z tych wyładowań elektrycznych przypisać należy owe wstrząsy, przeciągające się bez końca, a których echa sięgały aż gdzieś do głębi niebios.
Błyskawice w najdziwaczniejszych objawiały się kształtach: to jakby spadając prostopadle ku ziemi po pięć lub sześć, jedna po drugiej; to znowu inne, które do najwyższego stopnia mogłyby zaciekawić niejednego uczonego niezwykłą swą formą widełkową. Bo jakkolwiek Arago w zajmującej swej statystyce wspomina o dwu rodzajach takiej błyskawicy, tu było ich może ze sto gatunków; niektóre rozpadały się na tysiące rozgałęzień i migały jak zygzaki, tworząc zadziwiającą grę światła wśród czarnego sklepienia niebios.
Wkrótce całe niebo od wschodu do północy pokryło się bardzo jasnem światłem fosforycznem. Pożar ten rychło ogarnął cały widnokrąg, zapalając chmury jakby wielkie zbiorowisko materjałów palnych, a odbity w zwierciadle czystych wód, utworzył niezmierzoną sferę ognia, której ombu był ośrodkiem.
Glenarvan i jego towarzysze w milczeniu przypatrywali się temu przerażającemu widokowi; rozmowa była niepodobna. Za każdem mignięciem błyskawicy ukazywały się albo spokojna i poważna twarz majora, albo zaciekawione oblicze Paganela, energiczne i wy-
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/159
Ta strona została przepisana.