przejściami, wierzyć się im nie chciało, że uniknęli tylu niebezpieczeństw: wody, ognia i groźnych kajmanów argentyńskich.
Thalcave w kilku słowach opowiedział swą przygodę Paganelowi, dodając, że dzielności i nieustraszności swego rumaka zawdzięcza życie. Paganel ze swej strony usiłował mu objaśnić nowe zrozumienie dokumentu i nadzieje, jakie na nim opiera. Czy Indjanin pojął genjalne hipotezy uczonego geografa? Wątpić o tem należy; ujrzał on znowu swych przyjaciół swobodnych, szczęśliwych i nową ożywionych nadzieją. Dość mu było tego: nie pytał o więcej!
Łatwo zrozumieć, że odważni podróżni, wypocząwszy, puścili się chętnie w dalszą drogę. O godzinie ósmej z rana już byli gotowi do odjazdu. Z miejsca, w którem obecnie przebywali, niepodobna było zaopatrzyć się w jakiekolwiek środki transportowe; musieli przeto iść pieszo — lecz droga nie była długa. Należało przejść jakich mil czterdzieści (15 lieues), a przecież poczciwy Thauka nie odmówi poniesienia od czasu do czasu na swym grzbiecie jednego albo nawet dwu zmęczonych piechurów.
Omijając zalane jeszcze niziny, podróżni ruszyli wzgórzami. Okolica, jak zwykle w Argentynie, była monotonna: kilka kęp drzew, zasadzonych przez Europejczyków, stało ponad pastwiskami; drzewa tamtejsze rodzime tylko na pobrzeżu kotlin zrzadka się rozsiadały.
Następnego dnia czuć się dała bliskość oceanu. Virazon, wiatr szczególniejszy, wiejący podczas drugiej połowy dnia i nocy, naginał wysokie trawy. Na chudym gruncie rosły rzadkie zagajniki, karłowate mimozy, krzaki akacji i kępy „curra-mabol”. Tu i owdzie błyszczały, jak odłamki szkła potłuczonego, jeziora słone, utrudniające drogę, gdyź trzeba je było okrążać. Podróżni śpieszyli się, chcąc tego jeszcze dnia dojść do jeziora Salado na wybrzeżach oceanu, i, pomimo wielkiego utrudzenia, około ósmej godziny wieczorem ujrzeli wydmy piaszczyste, wysokości jakich 20 sążni, okalające pieniące się wody jeziora. Wkrótce też i przeciągły szmer morza doleciał ich uszów.
— Ocean! — zawołał Paganel.
— Tak, ocean! — potwierdził Thalcave.
Na te słowa biedacy, z sił już prawie wyczerpani, z zadziwiającą lekkością wspięli się na wyniosłe wydmy. Ale było już zupełnie ciemno, napróżno więc wzrokiem szukali Duncana.
— Jednakże on tu być musi — zawołał Glenarvan — i z pewnością czeka niecierpliwie naszego powrotu, opływając wciąż wybrzeża.
— Jutro go ujrzymy niezawodnie — rzekł Mac-Nabbs.
Tomasz Austin próbował wołać na okręt niewidzialny, aby się zbliżył do brzegu, lecz nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Dął zresztą wiatr gwałtowny, a morze było silnie wzburzone; chmury nadciągały od zachodu, a piana z bałwanów morskich, pędzona wiatrem, osiadała aż na wierzchołkach wydm. Chociażby zatem Duncan był w bliskości,
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/163
Ta strona została przepisana.