Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/165

Ta strona została przepisana.

Uczony głęboko zasypiał, jak kret w norze, gdy silne ramię pochwyciło go niespodzianie i wyciągnęło z pośrodka grubej warstwy piasku.
— Kto tam? — krzyknął zbudzony.
— To ja, Paganelu.
— Kto taki? Co za ja?
— Glenarvan. Chodź, potrzebne mi są twe oczy.
— Moje oczy? — odpowiedział Paganel, przecierając je silnie.
— Tak, twoje oczy, aby wśród tej ciemności rozeznały Duncana. Chodź, chodź żywo, mój przyjacielu!
— Niech licho porwie takie oczy — odparł Paganel, zadowolony zresztą, że może być użyteczny Glenarvanowi.
Glenarvan prosił go, aby zechciał się rozejrzeć w zaciemnionym widnokręgu morza. Paganel przez kilka minut pilnie, ale napróżno wpatrywał się w widnokrąg.
— I cóż? — pytał niecierpliwy Glenarvan. — Nic nie widzisz?
— Nic, zupełnie nic. Kot nawet nicby nie dojrzał o dwa kroki od siebie.
— Patrz, czy nie ujrzysz latarni okrętowej, zielonej lub czerwonej?
— Ani jednej, ani drugiej nie widzę! Wszystko jest czarne! — odrzekł Paganel, któremu powieki kleiły się mimowolnie.
Przez pół godziny chodził tak za swym przyjacielem, nawpół śpiący, to opuszczając na piersi głowę, to nagle ją podnosząc; nie mówił nic, nie odpowiadał nawet. Od czasu do czasu zataczał się, jak człowiek pijany. Glenarvan spojrzał na niego, Paganel spał, idąc.
Widząc to, lord wziął go za rękę, doprowadził do nory i zakopał w piasku wygodnie.
Równo z jutrzenką wszystkich zbudził okrzyk Glenarvana: — Duncan! Duncan!
— Hurrah, hurrah! — zawołali wszyscy w odpowiedzi i pobiegli na brzeg morza.
Rzeczywiście jacht kołysał się zwolna na pełnem morzu, w odległości pięciu mil angielskich; lekki dym, wychodzący z jego komina, ginął w mgle porannej. Morze było wzburzone, a statek takiej objętości nie mógł się bez niebezpieczeństwa zbliżyć do ławic piaszczystych.
Glenarvan przypatrywał się przez lunetę Paganela ruchom Duncana; z tych ruchów było widoczne, że nie dostrzeżono jeszcze ludzi, stojących na brzegu.
W tej chwili Thalcave, nabiwszy dużym ładunkiem karabin, strzelił w kierunku jachtu.
Słuchano i patrzono z największą uwagą. Po trzykroć zagrzmiał karabin Indjanina, budząc echa samotnych wydm piaszczystych.
Wreszcie z boku jachtu wytrysnął dym biały.