uśmiechów i pochwał. Chciał uściskać całą osadę Duncana, a utrzymując, że lady Helena i Marja Grant również do niej należą, zaczął od nich, a skończył dopiero na p. Olbinecie, który, jakby wywdzięczając tę uprzejmość, poprosił towarzystwo na śniadanie.
— Śniadanie! — zawołał Paganel.
— Tak jest, panie Paganel — odpowiedział Olbinett.
— Prawdziwe śniadanie, na prawdziwym stole, z nakryciem i serwetami?
— Bezwątpienia, panie Paganel.
— I nie będziemy jedli jaj na twardo, ani polędwicy ze strusia?
— Bynajmniej, panie Paganel — rzekł z powagą steward, urażony nieco w swej godności.
— Nie chciałem cię obrazić, mój przyjacielu — mówił z uśmiechem geograf — ale widzisz, przez cały ten miesiąc nie mieliśmy prawie nic innego i musieliśmy to jadać nie przy stole, jak wszyscy ludzie, ale leżąc na ziemi, lub siedząc skurczeni na drzewie, jak to bywało w ostatnich dniach naszego pobytu w tym pięknym kraju. Nie dziw się przeto, że śniadanie, zapowiedziane przez ciebie, wziąłem za marzenie, za fikcję, za chimerę jakąś.
— Chodźmyż, panie Paganel, przekonać się o jego rzeczywistości — rzekła lady Helena, zaledwie powstrzymując się od śmiechu.
— Czy Wasza Wysokość nie wyda rozkazów, co do kierunku drogi Duncana? — zapytał John Mangles.
— Po śniadaniu, mój drogi — odpowiedział Glenarvan pogawędzimy wszyscy wspólnie o programie nowej naszej wyprawy.
Wszyscy zeszli do jadalni; mechanikowi polecono mieć parę wpogotowiu do wyjazdu na znak dany. Major ogolony, jak należy, i reszta podróżnych, przebrawszy się szybko, zasiedli do stołu.
Śniadanie było wyborne; jedzono też z apetytem, a Paganel, przez roztargnienie, jak mówił, po dwakroć wracał do każdego półmiska. Tak jedząc i gawędząc zarazem, nie zwrócił nawet uwagi na rzecz, która wszakże nie uszła bacznego oka lorda Glenarvana: uczony i czcigodny sekretarz Towarzystwa Geograficznego nie dostrzegł względów i zabiegów, jakiemi John Mangles na każdym kroku otaczał młodziutką Marję Grant. Glenarvan z serdecznem współczuciem patrzył na tę piękną parę i począł wypytywać Johna Manglesa... ale całkiem o co innego.
— A jakże ci się twoja podróż powiodła, kapitanie?
— Jak może być najlepiej; tylko mam zaszczyt donieść Waszej Dostojności, że nie wracaliśmy przez cieśninę Magellańską.
— Więc opłynęliście przylądek Horn! — zawołał Paganel. — Mój Boże, jakaż to szkoda, że ja tam nie byłem!
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/169
Ta strona została przepisana.