— Rzeczywiście, pani — odrzekł Paganel — mało jest wysp, któreby nie miały swej historji w tym rodzaju; i na długo przed napisaniem przez waszego nieśmiertelnej sławy rodaka, Daniela de Foe książki o Robinsonie, wypadki w niej opisane bywały rzeczywistością:
— Pozwól, panie Paganel — odezwała się Marja Grant — uczynić ci jedno zapytanie.
— Choćby dwa nawet, kochana miss; przyrzekam ci na nie odpowiedź.
— Powiedz szczerze, czy bardzoby cię zatrwożyło, gdyby cię opuszczono na jakiej wyspie bezludnej?
— Mnie? — zawołał Paganel.
— Ciekaw jestem — wtrącił major — czy nie oświadczysz czasem, kochany przyjacielu, że to jest najgorętszem twojem życzeniem.
— Nie powiem tego, ale wyznam szczerze, że nie sprawiłoby mi to wielkiej przykrości. Stworzyłbym sobie nowe życie. Polowałbym lub łowił ryby; przez zimę mieszkałbym w grocie, latem na drzewie; pobudowałbym składy na me zapasy, a w końcu rozkolonizowałbym moją wyspę.
— Jak to, sam jeden?
— Sam jeden, gdyby tego była potrzeba. Zresztą, czy można być zupełnie samotnym na świecie? Czy nie można znaleźć sobie przyjaciół w rasie zwierzęcej: przyswoić młodą kozę, papugę gadatliwą, lub rozkoszną małpeczkę? A jeśli przypadek zeszle ci jeszcze wiernego towarzysza, jak ów „Piątek” Robinsona, to czegóż więcej do zupełnego szczęścia potrzeba? Dwu przyjaciół na samotnej skale — ale cóż to za szczęście! Przypuśćmy naprzykład, że tak major i ja...
— Och! dziękuję pokornie — przerwał major — nie nęci mnie bynajmniej rola Robinsona i z pewnością źlebym ją odgrywał.
— Kochany panie Paganel — rzekła lady Helena — widzę, że znowu bujna twa wyobraźnia wyprowadza cię na pole fantazji. Lecz sądzę, iż rzeczywistość bardzo się różni od marzeń. Masz w pamięci tych Robinsonów zmyślonych, porzuconych na wyspie umyślnie na to upatrzonej, którym natura sama dogadza, jak dzieciom kapryśnym, widzisz przeto samą tylko piękną stronę położenia.
— Jakto? Pani nie wierzysz, aby można być zupełnie szczęśliwym na wyspie bezludnej?
— Nie wierzę. Człowiek stworzony jest do towarzystwa, a nie do samotności, która jest matką rozpaczy. Że zrazu troska o potrzeby materjalne zajmuje nieszczęśliwego, dopiero co ocalonego od śmierci w bałwanach morskich; że potrzeby chwili każą mu zapominać o przyszłości — to być bardzo może. Lecz później, gdy się ujrzy samotnym, oddalonym od bliźnich, bez nadziei ujrzenia kiedyś jeszcze kraju swego i tych, których kochał — jakże cierpieć będzie! Jego wysepka, to dla niego świat cały. Cała ludzkość kończy się na nim jed-
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/183
Ta strona została przepisana.