Czuwający nad wszystkiem kapitan kazał zwinąć jeszcze kilka żagli.
Majtkowie szybko i zręcznie spełniali polecenia, a Duncan, którego komin wyrzucał wciąż ogromne kłęby czarnego dymu, nierówno uderzał w wodę śrubą, której śmigi wyłaniały się niekiedy z fal.
Glenarvan, major, Paganel i Robert z podziwem i trwogą przypatrywali się tej strasznej walce Duncana z falami; stali oni w milczeniu, silnie trzymając się parapetu i nie mogąc słowa do siebie przemówić. Nad ich głowami, wśród szalonych wichrów, bujały stada petreli, tych żałobnych zwiastunów burzy.
W tej chwili świst przeciągły i ogłuszający przytłumił wrzaski huraganu. Para puściła się gwałtownie przez klapy kotła, świst alarmowy rozległ się z nadzwyczajną siłą, jacht przechylił się okropnie, a Wilson, stojący u koła sterowego, runął wskutek niespodziewanego ruchu koła. Duncan, uderzony przez fale z boku, nie słuchał już steru.
— Co się to stało — pytał John Mangles, wybiegając na pomost kapitański.
— Okręt kładzie się na bok! — odparł Tomasz Austin.
— Czy utraciliśmy ster?
— Do maszyny, do maszyny! — dał się słyszeć głos maszynisty.
John zbiegł na dół.
Kłęby pary napełniały komorę maszyn. Tłoki stały nieruchomo w cylindrach, drągi przestały obracać wał śruby. Wówczas maszynista, widząc bezskuteczność wszelkich wysiłków i w obawie o kotły, zamknął dopływ pary i pozwolił jej uchodzić przez wylot w rurze kominowej.
— Co to znaczy? — zapytał kapitan.
— Śruba skrzywiła się, czy też uwięzła — odrzekł mechanik — i przestała całkiem działać.
— Czy nie da się to naprawić?
— Niesposób.
Nie było zresztą czasu na naprawianie uszkodzeń; śruba nie posuwała statku, para zaś, nie działając na nią, otworzyła sobie klapy. Trzeba było uciec się do żagli i szukać pomocy u tego wiatru, który w tej chwili był najniebezpieczniejszym nieprzyjacielem.
John wrócił na pokład, w dwu słowach uwiadomił lorda Glenarvana o tem, co zaszło, i naglił go, aby wraz z resztą podróżnych zeszedł do kajuty. Glenarvan jednak chciał pozostać na pomoście.
— Nie! — odpowiedział John tonem stanowczym. — Muszę być tu sam z moją załogą. Proszę zejść do kajuty. Okręt mógłby się pochylić, a wtedy fale zmiotłyby was z pomostu bez miłosierdzia.
— Lecz możemy być wam przydatni...
— Proszę odejść, milordzie. To jest konieczne! Bywają chwile, że ja jestem panem na pokładzie. Proszę odejść, żądam tego!
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/199
Ta strona została przepisana.