Tylko zbyt ważne i trudne położenie mogło sprawić, że John Mangles odzywał się w ten sposób. Glenarvan zrozumiał, że obowiązkiem jego było dać przykład posłuszeństwa. Opuścił więc pomost, pociągając za sobą swych towarzyszów i udał się do kobiet, z trwogą i niepewnością oczekujących końca tej walki żywiołów.
— To energiczny człowiek, ten mój kapitan — rzekł, wchodząc do kajuty, a Paganel potakiwał jego wyrazom, okazując zadowolenie z tak właściwej energji młodego dowódcy.
John nie tracił ani minuty, aby wydobyć statek z niebezpiecznego położenia, w jakiem stawiało go popsucie się śruby. Szło mu głównie o to, aby się nie oddalić od drogi wskazanej; wypadało też oszczędzać żagli i nie narażać ich na działanie burzy.
Jacht, posiadając wielkie zalety żaglowe, zwijał się jak rączy rumak, czujący ostrogę. Żagle, wyrobione z najlepszego płótna dundejskiego, wielce ułatwiały żeglugę; szło tylko o to, czy długo zdołają opierać się gwałtowności wichury.
W takiem położeniu przeszła reszta nocy. Liczono na to, że z nadejściem dnia burza się zmniejszy; nadzieja ta jednak okazała się próżna. Około ósmej godziny rano wiatr bardziej się jeszcze zwiększył i zmienił w huragan.
John nic nie mówił, ale drżał o statek i tych, którzy się na nim znajdowali. Duncan, rzucany jak piłka, nieraz przechylał się tak, że sądzono, iż więcej nie powstanie. A wreszcie przechylił się do tego stopnia, że już majtkowie z siekierami w ręku gotowi byli przecinać liny żaglowe wielkiego masztu, gdy żagle, oderwane gwałtownie od rej, uleciały w powietrze, jak olbrzymie albatrosy.
Duncan znowu powstał, lecz, pozbawiony wszelkiej podpory na falach i bez kierunku, rzucany był na wszystkie strony z taką siłą, że obawiano się, aby maszty nie skruszyły się aż do osady. Statek nie mógłby długo wytrzymać w takich okolicznościach i lada chwila woda mogła się doń przedostać przez otwory, powstające wskutek pękania kadłubu.
John Mangles, żeby uniknąć tego niebezpieczeństwa, postanowił rozpiąć na pochyłym maszcie zprzodu jachtu mały żagiel trójkątny i uciekać z wiatrem. Powiodło mu się to jednak dopiero około godziny 3-ej po południu, po kilku godzinach pracy mozolnej. Pod tym kawałkiem płótna Duncan, pędzony burzą, sunął z szybkością niezmierną, w kierunku północno-wschodnim. Szybkość ta jednak zbawiła go, choć się zdarzało nieraz, że bałwany morskie, huraganem ciskane, przeskakiwały nad statkiem, a opadająca z nich woda zalewała cały pokład.
W takiem położeniu, wśród nadziei i rozpaczy, przeszedł dzień 15-sty grudnia i cała noc następna. John Mangles ani na chwilę nie zeszedł ze swego stanowiska, nie przyjął żadnego pokarmu: spokojna postać jego i rysy twarzy nie zdradziły ani razu okropnej trwogi, mio-
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/200
Ta strona została przepisana.