tu, i kto wie, czy Britannia w tem właśnie miejscu nie uległa zniszczeniu wraz ze wszystkiem, co było na niej.
Pasażerowie Duncana bez trudności wysiedli na brzeg zupełnie pusty. Gromady skał urwistych tworzyły linję nadbrzeżną, wysokości sześćdziesięciu do ośmdziesięciu stóp. Trudno byłoby zdobyć ten bastjon naturalny bez pomocy drabin i haków. Na szczęście jednak John Mangles bardzo wporę znalazł wyłom w odległości pół mili na południe, utworzony przez jakieś cząstkowe zawalenie się skał, do czego i rozhukane fale morskie zapewne niemało się przyłożyły podczas burz, przy zrównaniu dnia z nocą.
Glenarvan i jego towarzysze zapuścili się w ten wyłom, i po dość przykrej pochyłości dotarli do wierzchołka skały. Robert, zręczny jak młody kot, wdzierał się na najstromsze ściany, budząc zazdrość w Paganelu, który jednak o wiele wyprzedzał spokojnego i zimnego majora.
Z takiej dopiero wysokości ogarnąć mogli wzrokiem płaszczyznę, rozciągającą się przed nimi. Była to rozległa przestrzeń nieuprawna, zarośnięta krzakami i cierniem. Grunt był całkiem jałowy, Glenarvan porównywał go do glenów niższej Szkocji, a Paganel do nieurodzajnych stepów Bretanji. Lecz jakkolwiek okolica ta zdawała się być niezamieszkana wzdłuż wybrzeża, wdali jednak kilka budynków świadczyło o obecności człowieka i to nie dzikiego, ale człowieka pracowitego i przemyślnego.
— Wiatrak! — zawołał Robert.
Istotnie, w odległości jakich trzech mil widać było obracające się szybko skrzydła wiatraka.
— A prawda, wiatrak! — potwierdził Paganel, zwracając w tę stronę swą szacowną lunetę — budynek równie miły jak pożyteczny, który zawsze rozwesela me oczy.
— Idźmy tam co prędzej — rzekł lord Glenarvan.
Puszczono się w drogę i w pół godziny potem ujrzano ziemię obrobioną ręką ludzką, przyjemnie kontrastującą z gruntem jałowym, po jakim niedawno stąpano. Już nie krzaki i zarośla, ale żywopłoty otaczały przestrzenie świeżo wykarczowane; kilka wołów i z jakie pół tuzina krów pasło się na łąkach, obsadzonych wielkiemi akacjami, sprowadzonemi z wyspy Kangurowej. Wślad zatem ukazały się łany, okryte kłosem, stogi siana, stojące rzędem jak ule, zagajniki świeżo utworzone i śliczny ogródek, godny Horacego, gdzie przyjemność łączyła się z pożytkiem; dalej szopy, budynki gospodarskie, bardzo umiejętnie rozłożone, i nareszcie domek prosty lecz wygodny, ponad którym panowały szerokie skrzydła wiatraka.
W tej chwili, na szczekanie czterech psów, oznajmiające przybycie obcych, wyszedł z domu człowiek o postaci bardzo sympatycznej, mogący liczyć lat około pięćdziesięciu. Za nim postępowało pięciu jego synów; ładni i silni chłopcy, wraz z matką, ogromnie tłu-
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/207
Ta strona została przepisana.