nia kapitana Granta. Nie taił się z tem, że zapewnieniami swemi Irlandczyk mimowolnie rozpraszał najdroższe jego nadzieje i wiarę w możność odnalezienia kiedyś rozbitków.
Wyznanie to lorda Glenarvana bolesne sprawiło wrażenie na słuchaczach. Oczy Roberta i Marji zaszły łzami. Paganel nie znajdował słów pociechy lub nadziei. John Mangles nie mógł utaić swych cierpień. Już rozpacz ogarniała dusze tych zacnych ludzi, którzy z tak szlachetną bezinteresownością puścili się na bezowocną podróż do tych krain oddalonych, gdy nagle dały się słyszeć te wyrazy:
— Milordzie, podziękuj Bogu. Jeżeli kapitan Grant znajduje się przy życiu, to z pewnością żyje na ziemi australijskiej!
AYRTON.
Słowa te wywołały zdumienie, trudne do opisania. Glenarvan zerwał się ze swego siedzenia a odpychając stołek, zawołał:
— Kto to powiedział?
— Ja — odrzekł jeden ze służących Paddy O’Moore’a, siedzący na końcu stołu.
— Ty, Ayrtonie — rzekł kolonista, niemniej jak Glenarvan zdziwiony.
— Ja — odpowiedział Ayrton głosem wzruszonym, lecz pewnym — ja, Szkot równie dobry jak wy, milordzie; ja, jeden z rozbitków okrętu Britannia.
Oświadczenie to wstrząsnęło obecnymi. Marja Grant nawpół omdlała ze wzruszenia, nawpół umierająca z radości, padła w objęcia lady Heleny. John Mangles, Robert i Paganel, zrywając się ze swych miejsc, poskoczyli ku temu, którego Paddy O’Moore nazywał Ayrtonem.
Był to człowiek czterdziestopięcioletni, o twarzy ponurej, którego bystre spojrzenie kryło się pod gęstemi brwiami. Pomimo chudości ciała, siłę musiał mieć niezwykłą. Cały, jakby złożony tylko z kości i nerwów, nie tracił widocznie, według wyrażenia szkockiego, czasu na tuczenie swego ciała. Wzrost średni, barki szerokie, postawa pewna, twarz inteligentna i energiczna korzystnie za nim przemawiały, mimo ostrych nieco rysów. Sympatję tę zwiększały jeszcze świeże ślady nędzy, wyryte na jego obliczu. Widać było, że cierpiał wiele i długo, chociaż zdawał się być człowiekiem zdolnym znieść cierpienia, a nawet je zwalczyć.