próżno też byłoby chcieć ruszyć je z miejsca, dopóki same nie podadzą hasła do podróży.
Kilka szczegółów, które dodał stockkeper, uzupełniły historję tej wyprawy, godnej, jeśli nie dowództwa, to opisu samego Ksenofonta. Zwykle wszystko szło dobrze, dopóki armja wędrowała po równinach odkrytych. Niewiele było trudów i kłopotu. Zwierzęta pasły się po drodze, piły z licznych „creeks”, znajdujących się na pastwiskach, spały w nocy, szły we dnie i na głos psów posłusznie się zgromadzały. Zato w wielkich lasach lub gęstych zaroślach trudności się mnożyły. Plutony, bataljony i pułki mieszały się lub rozpraszały i trzeba było wiele czasu, żeby je znowu zgromadzić. Jeśli na nieszczęście zabłąkał się który leader, musiano go bądź co bądź odszukać dla utrzymania porządku w stadzie, i czarni tracili często po dni kilka na
te trudne poszukiwania. Gdy duży deszcz zaczął padać, leniwe bydlęta nie chciały iść; podczas burzy paniczny przestrach padał na nie, rzucały się jak szalone i mąciły wszelki porządek!
Jednakże, przy pomocy energji i wytrwałości, stockkeeper zwyciężał te wciąż wznawiające się trudności. Szedł ciągle naprzód, dodając mile do mil i zostawiając za sobą doliny, lasy i góry. Lecz zdarzał się wypadek, w którym stockkeeper, posiadający tyle przymiotów, musiał wykazać największą swoją zaletę, to jest cierpliwość,
cierpliwość niezłomną, której nietylko godziny i dnie, lecz tygodnie nie zdołają zachwiać. Było to przy przeprawach przez rzeki. Stockkeeper zmuszony jest zatrzymywać się na brzegach wód łatwych do przebycia, lecz nie dla niego. Trudność pochodziła jedynie z oporu bydląt. Woły, napiwszy się wody, odchodziły od niej. Owce uciekały w wszystkie strony. Czekano nocy, żeby sprowadzić stado do rzeki, lecz i to nie skutkowało. Rzucano tryki, gwałtem do wody,
a owce nie decydowały się iść za niemi. Próbowano męczyć zwierzęta pragnieniem i nie pozwolono pić przez dni kilka; stado nie piło i nie ruszało się z miejsca. Przenoszono jagnięta na drugi brzeg, w nadziei, że matki pójdą za niemi; jagnięta beczały, a matki nie ruszały się z miejsca. Trwało to niekiedy przez miesiąc i stokkeeper nie wiedział, co robić ze swoją armją beczącą, rżącą i ryczącą. Nagle, pewnego pięknego dnia, bez żadnej przyczyny, jedynie przez kaprys, niewiadomo jak i dla czego, jeden oddział przebywał rzekę — a wtedy nastawał inny kłopot, to jest, aby nie pozwalać bydlętom tłumami rzucać się do wody. Szyki mieszały się i wiele sztuk ginęło w nurtach.
Takie to szczegóły opowiadał Sam Machell. Tymczasem większa część jego stada przeszła w dobrym porządku. Czas już mu było dopędzić czoło swojej armji dla wyszukania najlepszego pastwiska. Pożegnał więc lorda Glenarvana, a uścisnąwszy z serdecznością ręce jego towarzyszy, dosiadł doskonałego krajowego konia, którego trzymał jeden z jego służących. Po kilku chwilach zniknął w obłoku kurzawy.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/233
Ta strona została przepisana.