O jedenastej godzinie przybyli do Carlsbrook, miasteczka dość ważnego. Ayrton był zdania, aby okrążyć miasto, nie wstępując do niego, jedynie tylko, jak mówił, żeby zyskać na czasie. Glenarvan podzielał jego zdanie, lecz Paganel, zawsze chciwy nowości, pragnął zwiedzić CarIsbrook. Dozwolono mu zaspokoić uczoną jego zachciankę, a wóz tymczasem ruszył zwolna w dalszą podróż.
Paganel, jak zwykle, zabrał z sobą Roberta. Jakkolwiek niedługo bawił, powziął jednak wyobrażenie o miastach australijskich. Znalazł tam bank, rynek, szkołę, kościół i sto murowanych domów, zupełnie do siebie podobnych. Wszystko to stanowiło czworobok, przecięty ulicami równoległemi, według metody angielskiej. Gdy miasto się powiększa, przedłużają jego ulice, tak, jak się nadsztukowywa majteczki dziecka, gdy ono wyrasta, a symetrja pierwotna nic na tem nie cierpi.
Wielki ruch panował w Carlsbrook, co jest symptomem uwagi godnym w mieście świeżo powstałem. Zdaje się, że w Australji miasta wyrastają, jak drzewa pod ciepłem słonecznem. Po ulicach kręcili się ludzie bardzo zajęci; ekspedytorowie złota oczekiwali na przybycie transportu z Bendigo i góry Aleksandra, prowadzonego pod eskortą krajowej policji. Wszyscy ci ludzie tak byli podnieceni własnym jedynie interesem, że dwaj cudzoziemcy, przeszli niepostrzeżeni wśród tej krzątaniny.
Po zwiedzeniu miasta, co trwało nie dłużej niż godzinę, Paganel i Robert wracali do reszty towarzystwa przez pola bardzo starannie uprawne. Za polami ciągnęły się długie łąki, znane pod nazwą:
„Low level plains”, a na nich pasły się niezliczone stada baranów i sterczały liczne szałasy pasterskie. Dalej następowała nagle pustynia, co jest właściwością przyrody australijskiej. Wzgórza Simpson i góra Tarrangower oznaczały na południe okręg Loddo pod setnym czterdziestym czwartym stopniem długości.
Dotąd wszakże nie napotkano żadnego pokolenia mieszkańców pierwotnych tej ziemi, żyjących w stanie dzikości. Glenarvan pytał sam siebie, czyżby w Australji nie było Australijczyków, jak nie było
Indjan w pampie argentyńskiej, lecz Paganel objaśnił go, że pod tą szerokością dzicy przebywają na płaszczyznach Murray, odległych o sto mil na wschód.
— Zbliżamy się do krainy złota — mówił on — zanim dwa dni upłyną, przebywać będziemy bogatą górę Aleksandra. Tam to właśnie w 1852 roku napłynęła chmara górników. Dzicy musieli uciekać do pustyń środkowych. Jesteśmy w kraju ucywilizowanym, choć
on na to nie wygląda — i dziś jeszcze przed wieczorem wypadnie nam przeciąć kolej żelazną, łączącą Murray z morzem. Cóż myślicie, kochani przyjaciele, o kolei żelaznej w Australji? Nieprawda, że to rzecz
zadziwiająca!
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/245
Ta strona została przepisana.