Jakiś nadzwyczajny wypadek musiał być przyczyną tego ruchu. Może jaka wielka katastrofa! Glenarvan ze swymi towarzyszami przyśpieszył kroku i w kilka minut stanął u mostu, gdzie dopiero dowiedział się o przyczynie tego tłumnego zebrania. Okropny stał się wypadek: pociąg wykoleił się i przewrócił. Rzeka, przerzynająca drogę, zawalona była szczątkami lokomotyw i wagonów. Czy to, że most
uległ pod ciężarem pociągu, czy też koła wyszły z szyn, dość, że z liczby sześciu wagonów, wagonów, stanowiących cały pociąg, pięć wraz z lokomotywą wpadło do rzeki Lutton. Tylko ostatni wagon, cudownie
ocalony zerwaniem się z łańcucha, pozostał na drodze nie dalej, niż o pół sążnia od przepaści. Na drodze widać było stos osi poczerniałych i pogiętych, kół zgruchotanych, wagonów, odłamków szyn i t. d. Kawały kotła, który pękł w tej przygodzie, rozleciały się daleko. Z pośród tego stosu niekształtnego buchał jeszcze miejscami płomień i kłęby dymu z parą zmieszanego. Po okropnym wypadku nastąpił straszniejszy jeszcze pożar. Szerokie ślady krwi, członki pojedyńczo rozrzucone, kadłuby trupów, spalone na węgiel, ukazywały się tu i owdzie,
a nikt nie był w stanie obliczyć ofiar zagrzebanych pod przedmiotami zniszczonemi.
Glenarvan, Paganel, major i John Mangles, zamieszani w tłumie, słuchali różnych o tem wieści, przypuszczeń i domysłów. Każdy szukał przyczyny wypadku, a tymczasem ratowano, co można było.
— Most się załamał — mówił jeden.
— Gdzie tam! — krzyczeli inni. — Stoi, jak stał, tylko zapomniano zamknąć go przed nadejściem pociągu.
Był to rzeczywiście most zwodzony, który otwierał się przy przejściu większych statków. Czyżby dozorca, przez zapomnienie trudne do przebaczenia, miał go nie zamknąć na czas, a tymczasem pociąg rozpędzony nadbiegł i zwalił się w rzekę? To przypuszczenie zdawało się najpodobniejszem do prawdy, bo gdy jedna połowa mostu była przywalona szczątkami wagonów, druga na brzegu przeciwległym wisiała na swoich łańcuchach nietkniętych. Nie ulegało wątpliwości, że niedbalstwo dozorcy było powodem nieszczęścia.
Nieszczęście to przytrafiło się w nocy, z pociągiem pośpiesznym Nr. 37-my, który wyjechał z Melbourne o jedenastej godzinie, minut czterdzieści pięć wieczorem. Było zdaje się; kwadrans na czwartą z rana, gdy pociąg, we dwadzieścia pięć minut po wyjściu ze stacji Castelmaine, przybył do Camden-Bridge i tam uległ wypadkowi. Podróżni i urzędnicy, pozostali w ostatnim wagonie, zajęli się zaraz
żądaniem pomocy, lecz telegraf, którego słupy połamane leżały na ziemi, nie funkcjonował. We trzy godziny dopiero władze z Castelmaine przybyły na miejsce wypadku. O szóstej więc dopiero z rana
rozpoczęto naprawdę ratunek pod okiem i kierunkiem pana Mitchell, głównego naczelnika osady, przy pomocy znacznego oddziału żołnierzy i oficerów policyjnych. Handlarze bydła ze swymi ludźmi dziel-
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/247
Ta strona została przepisana.