Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/293

Ta strona została przepisana.

Czy to wskutek tego trudu ciągłego, czy też z innej przyczyny, dość, że tego dnia padł jeden z koni, ale to tak nagle, że nikt się tego nie mógł spodziewać. Był to koń Mulradyego.
Ayrton obejrzał zwierzę, rozciągnięte na ziemi, i zdawał się nie pojmować przyczyny nagłej jego śmierci.
— Musiało w sobie coś zerwać to biedne stworzenie — rzekł Glenarvan.
— Zapewne — odpowiedział Ayrton.
— Weź mego konia, Mulrady — odrzekł lord — ja siądę na wozie, przy żonie.
Mulrady spełnił polecenie. Konia padłego zostawiono krukom na pastwę i dalej pracowano nad wdzieraniem się na górę.
Łańcuch Alp Australijskich nie jest szeroki, podstawa jego zajmuje wszerz przestrzeń zaledwie ośmiu mil angielskich. Jeżeli więc przejście, jakie obrał Ayrton, prowadziło do wschodniego stoku, to we dwie doby można się było spodziewać przebycia tej wysokiej zapory. A dalej, do samego już morza, droga będzie łatwa i bez żadnych przeszkód.
Dnia 10-go podróżni dosięgnęli najwyższego punktu przejścia, wzniesionego blisko na dwa tysiące stóp. Znajdowali się na otwartej płaszczyźnie, skąd wzrok sięgał bardzo daleko. Na północ migotały spokojne wody jeziora Omeo, upstrzone mnóstwem wodnego ptactwa, a poza niemi rozległe płaszczyzny Murrayn. Na południe roztaczały się zieleniejące łany Gippslandu z gruntami, obfitującemi w złoto, i wysokiemi lasami i z całą powierzchownością kraju dziewiczego. Tam natura była jeszcze panią swych płodów, biegu swych wód, wielkich drzew, nietkniętych dotąd siekierą: a niewielka liczba hodowców bydła, jaka się tam dotąd pojawiła, walczyć z nią nie miała odwagi. Zdawało się, ze[1] ten łańcuch Alp rozdzielał dwa różne kraje, z których jeden dotąd zachował całą swą dzikość pierwotną. Właśnie zachodziło słońce, a ostatnie jego promienie, przedzierające się przez czerwone obłoki, ożywiały tło okręgu Murray. Przeciwnie Gippsland, ukryty poza osłoną gór, ginął w mroku i możnaby powiedzieć, że noc przedwczesna zanurzała w cieniu cały ten pas zaalpejski. Podróżni, stojąc pomiędzy temi dwoma krajami, tak od siebie oddzielonemi, żywo odczuwali tę sprzeczność i dziwne wzruszenie ogarnęło ich serca, na widok tej ziemi prawie nieznanej, którą przebywać mieli aż do samych granic prowincji Wiktorji.
Przenocowano na miejscu, a nazajutrz zaczęto schodzić ze zbocza. Nadzwyczaj gwałtowny grad spotkał podróżnych, tak, że aż musieli szukać schronienia pod skałami. Nie były to zwykłe ziarnka gradu, ale całe kawały lodu, wielkie jak dłoń, spadające z chmur,

burzą ładownych. Z procy wyrzucone, nie padałyby z większą gwałtownością. Wóz uległ przedziurawieniu w kilku miejscach, a zapewne nie każdy dach wytrzymałby ciężar tych lodów, tak gwałtownie pa-

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – że.