Płaszczyzny, ciągnące się u stóp Alp Australijskich, były równe i lekko ku wschodowi pochylone. Jednostajność położenia przerywały tylko gdzie niegdzie porozrzucane kępy mimoz, eukaliptusów i rozmaitych drzew gumowych. Grunt najeżony był wszędzie krzewem, „Gastrolabium grandiflorum”, o kwiatach świetnej barwy. Drogę często przerzynały strumyki niewielkie, zarośnięte sitowiem. Przebywano je najczęściej w bród. Za zbliżeniem się podróżnych zrywały się i odlatywały stada dropiów i kazuarów. Przez krzaki przeskakiwały kangury, jak figurki elastyczne. Lecz nikomu przez myśl nie przeszło polować, tem więcej, że konie padały już prawie z utrudzenia.
Powietrze też było duszne wskutek wielkiego upału, atmosfera przesycona elektrycznością. Ludzie i zwierzęta ulegali jej wpływowi, posuwali się przeto ciągle naprzód, nie zajmując się czem innem. Tylko głos Ayrtona, wołającego na strudzone woły, przerywał niekiedy milczenie.
Od południa do godziny drugiej przebyto bardzo ciekawy las paproci, który obudziłby zapewne podziw ludzi mniej, niż nasi podróżni, strudzonych. Rośliny te w pełnym rozwoju miały do trzydziestu prawie stóp wysokości. Konie i jeźdźcy swobodnie przesuwali się
pod ich zwisłemi gałęziami, a często ostroga zabrzęczała, uderzywszy o ich drzewną gałązkę. Pod tym nieruchomym parasolem panował przyjemny chłód, na który nikt się nie użalał. Tylko Paganel, zawsze objawiający nazewnątrz swe uczucia, wyrażał swe zadowolenie tak głośno, że zrywały się stada papug i kakadu, z wrzaskiem ogłuszającym.
Geograf wciąż wydawał okrzyki podziwienia i radości, gdy nagle towarzysze jego spostrzegli, że zachwiał się na koniu i spadł ciężko na ziemi. Czy to było omdlenie, czy gorzej może — osłabienie, spowodowane zbyt wysoką temperaturą?
Wszyscy pobiegli do niego.
— Paganelu! Paganelu! Co ci jest? — wołał lord Glenarvan.
— To znaczy, że nie mam już konia — odpowiedział Paganel, wydobywając nogi ze strzemion.
— Jakto! Twój koń?
— Zdechł, piorunem rażony! Tak samo, jak koń Mulradyego.
Glenarvan, John Mangles i Wilson obejrzeli konia. Paganel miał słuszność — koń jego nie żył.
— To coś szczególnego — rzekł John Mangles.
— Prawdziwie, że coś szczególnego — mruknął major.
Glenarvana mocno dotknął ten nowy wypadek. Trudno było myśleć o znalezieniu innych koni w tej pustyni, a jeśli epidemja jakaś dotyka tu konie, to wkońcu trudno będzie dalej odbywać podróż.
Do wieczora bardziej jeszcze utwierdziło się przekonanie o jakiejś epidemji; trzeci koń padł pod Wilsonem, a co gorsza padł także
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/295
Ta strona została przepisana.