jeden z wołów, do wozu zaprzęgniętych. Pozostały tylko trzy woły i cztery konie.
Położenie stawało się coraz trudniejsze. Jeźdźcy, pozbawieni koni, musieli zdecydować się na podróż pieszą. Niejeden hodowca bydła tak samo przebywał tę pustynię. Ale jeśli przyjdzie wóz opuścić, cóż wtedy stanie się z damami? Czyż będą mogły przejść sto dwadzieścia mil, dzielących je od zatoki Twofold?
John Mangles i Glenarvan bacznie obejrzeli konie, pozostałe przy życiu; możeby się dało zapobiec nowym wypadkom. Lecz po najściślejszem zbadaniu nie dostrzegli żadnych objawów choroby, ani oznak słabości. Konie te były zupełnie zdrowe i z rzadką wytrwałością znosiły trudy podróży. Glenarvan miał nadzieję, że żaden już nie padnie ofiarą tej dziwnej epidemji.
Takie też było zdanie Ayrtona, przyznającego się do zupełnej nieświadomości przyczyn tej nagłej śmierci zwierząt.
Jechano dalej. Idący pieszo przysiadywali się na wóz w razie mocnego utrudzenia. Przez cały dzień ujechano zaledwie dziesięć mil. Wieczorem dano znak do wypoczynku — urządzono obóz i noc przeszła spokojnie pod rozległą kępą paproci olbrzymich, pomiędzy któremi przelatywały ogromne nietoperze, zwane właściwie lisami latającemi.
Następny dzień, 13- sty stycznia, przeszedł szczęśliwie; nie powtórzyły się wypadki wczorajsze. Sanitarny stan wyprawy był zupełnie zadowalający. Konie i woły wesoło spełniały swe obowiązki. Salon lady Heleny ożywił się bardzo z powodu coraz większego napływu wizytujących. Pan Olbinett był niestrudzony w rozdawaniu chłodzących napojów, tak potrzebnych przy upale trzydziestostopniowym.
Poszła cała półbeczka szkockiego piwa (scotch-ale); zgodzono się, że wyrabiający je Barclay et Comp. jest największym człowiekiem w całej Wielkiej Brytanji, większym nawet od Wellingtona, który nigdy nie wyrabiał tak dobrego piwa. Może być, że w tem zdaniu i miłość własna Szkotów pewną odgrywała rolę. Paganel pił dużo, a więcej jeszcze rozprawiał o tem i owem, i o wszystkiem.
Zdawało się, że dzień, tak dobrze zaczęty, równie dobrze zakończyć się powinien. Ujechano tęgich piętnaście mil po czerwonawym gruncie górzystym. Wszystko pozwalało przypuszczać, że tegoż samego wieczora orszak podróży obozować będzie nad brzegami
Snowy, wielkiej rzeki, wpadającej do oceanu Spokojnego w południowej części prowincji Wiktorji. Wkrótce wóz wjechał na szerokie płaszczyzny gruntu czarnego pomiędzy gęstwiny bujnych traw. Pod wieczór mgła, rysująca się na widnokręgu oznaczała bieg rzeki Snowy. Na zakręcie drogi, poza niewielką wyniosłością, wznosił się lasek drzew wysokich. Ayrton skierował woły, dobrze już zmęczone,
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/296
Ta strona została przepisana.