Glenarvan zajął się najpierw wozem, co według niego było rzeczą najważniejszą. Obejrzano ten ciężki wehikuł, zagrzęzły w ściśliwej glinie. Przodu zupełnie widać nie było, a tylna część tkwiła w błocie po osie. Kto wie, czy na wydobycie tego ciężaru starczą siły połączone wszystkich ludzi, koni i wołów.
— W każdym razie trzeba się śpieszyć — mówił John Mangles — bo gdy glina zaschnie, jeszcze trudniej będzie wóz wydobyć.
— A więc śpieszmy się — dodał Ayrton.
Glenarvan, dwaj majtkowie, John Mangles i Ayrton poszli do lasu, w którym zwierzęta noc spędziły.
Był to ponury las wysokich, gumowych drzew, uschłych, rzadko rozsianych, oddawna z kory odartych. Do dwustu stóp wysokości wznosiły one nagą, jak szkielet, sieć gałęzi bezlistnych. Żaden ptak nie gnieździł się na tych szkieletach nadpowietrznych; żaden listek nie kołysał się na tych suchych gałęziach, trzeszczących za każdym wiatru powiewem. Niewiadomo, jakiemu kataklizmowi przypisać należało to dość częste w Australji zjawisko lasów całych, dotkniętych jakby śmiercią epidemiczną. Ani najstarsi krajowcy, ani ich przodkowie, oddawna pogrzebani wśród tych cmentarzysk, nie widzieli tych drzew w zieloności.
Glenarvan spoglądał idąc na niebo szare, na którem, jak delikatne rysy, odbijały się najmniejsze gałązki drzew gumowych. Ayrton zdziwił się, nie znalazłszy wołów i koni w tem miejscu, na które był
je odprowadził; zwierzęta spętane nie mogły same oddalić się zbytecznie.
Szukano ich w tym lesie, lecz nie znaleziono. Ayrton, zdziwiony, powrócił na brzeg Snowy, zasadzony wspaniałemi mimozami. Wydawał przytem okrzyki dobrze znane jego zaprzęgowi, ale napróżno. Kwatermistrz zdawał się być mocno tem zaniepokojony, a wszyscy
spoglądali na siebie niespokojnie.
Godzina minęła na daremnych poszukiwaniach i Glenarvan miał wrócić do wozu, stojącego w odległości mili, gdy nagle posłyszał rżenie, a zaraz potem ryk wołu.
— Są tam! — zawołał John Mangles, przeciskając się przez gęstwinę gastrolabium i trawy dość wysokiej, aby się w niej zwierzęta ukryć mogły.
Glenarvan, Mulrady i Ayrton pośpieszyli za nim, aby niebawem stanąć, jak on, zdumieni.
Dwa woły i trzy konie leżały rozciągnięte na ziemi. Trupy ich ostygły już, a stado kruków wygłodniałych krążyło między mimozami, czyhając na tę zdobycz niespodziewaną.
Wszyscy spojrzeli po sobie, a Wilson nie mógł powstrzymać się od przekleństwa.
— Przestań, Wilsonie — rzekł lord Glenarvan, zaledwie panujący nad sobą — to nam nic nie pomoże. Ayrtonie, odprowadź wołu
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/299
Ta strona została przepisana.