szał on opowiadaną przez Glenarvana historję rozbicia i z zuchwałością zbrodniarza postanowił natychmiast skorzystać z tego. Zdecydowano wyprawę. W Wimerra skomunikował się z jednym ze swoich, kowalem z Black-Point — i pozostawił ślad naszego przejścia, łatwy do rozpoznania. Jego banda ścigała nas. Roślina zjadliwa dopomagała mu do otrucia stopniowo wszystkich naszych wołów i koni. Potem w pewnej chwili zatopił nas w bagniskach Snowy i wystawił na łup podwładnych sobie złoczyńców.
Major odtworzył całą przeszłość Ben Joyce'a. Nędznik ten ukazał się tem, czem był w istocie: zbrodniarzem zuchwałym i niebezpiecznym. Zamiary jego, jasno wykazane, wymagały ze strony Glenarvana czujności nadzwyczajnej. Na szczęście, mniej był szkodliwy bandyta jawny, niżeli łotr ukryty.
Lecz z położenia tego wypływała bardzo ważna konsekwencja; nikt jeszcze o tem nie pomyślał, jedna tylko Marja Grant, słuchając o przeszłości, rozważała przyszłość.
John Magles pierwszy spostrzegł bladość jej i niemą rozpacz; zrozumiał, co się działo w jej umyśle.
— Miss Marjo, miss Marjo! — zawołał. — Płaczesz?
— Płaczesz, moje dziecię? — spytała lady Helena.
Mój ojciec, pani, mój biedny ojciec! — wyjąkało biedne dziecię.
Nie mogła mówić dalej, ale wszyscy zrozumieli jej boleść, łzy i powody powtarzania imienia ojca.
Odkrycie zdrady Ayrtona niszczyło odrazu wszelką nadzieję. Zbrodniarz ten dla uwiedzenia Glenarvana zmyślił rozbicie się okrętu; wspólnicy jego wyraźnie to powiedzieli, w rozmowie przez majora
podsłuchanej. Nigdy jacht Britannia nie rozbił się o skały zatoki Twofold; nigdy Henryk Grant nogą nie postał na lądzie australijskim.
Mylne pojęcie dokumentu po raz drugi już na fałszywą drogę wprowadzało wyprawę, szukając śladów Britanji.
Wobec takiego położenia, wobec boleści dwojga nieszczęsnych dzieci wszyscy w smutnem trwali milczeniu. Któżby zdołał znaleźć jeszcze jakie słowo pociechy lub nadziei? Robert płakał w objęciach
siostry. Paganel mruczał strapiony:
— Ach! przeklęty dokumencie! Możesz się pochwalić, żeś na ciężką próbę wystawił mózgi dwunastu poczciwych ludzi!...
Zacny geograf, zły sam na siebie, bił się w czoło, jakby je chciał potrzaskać na kawałki.
Glenarvan tymczasem wyszedł do Wilsona i Mulradyego, stojących na straży. Na płaszczyźnie, ciągnącej się od lasu do rzeki, głębokie panowało milczenie. Sklepienie niebios przesłoniły gęste,
nieruchome chmury. Wśród tej atmosfery, pogrążonej w odrętwieniu, najmniejszy szmer dałby się słyszeć bardzo wyraźnie ; nic jednak nie zakłócało spokoju. Ben Joyce ze swą bandą musiał odejść znacznie
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/309
Ta strona została przepisana.