Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/319

Ta strona została przepisana.

kać, dopóki nie będzie możliwa przeprawa przez Snowy. Zaledwie trzydzieści pięć mil dzieliło go od Delgate, pierwszego miasta kresowego Nowej Południowej Walji, gdzie mógł znaleźć środki dotarcia do zatoki Twofold, a stamtąd przesłać telegraficznie do Melbourne rozkazy Duncanowi.
Wszystkie te środki były bardzo roztropne, ale, niestety, za późno przedsięwzięte. Gdyby Glenarvan nie był wysłał Mulradyego na drogę do Lucknow, ilużby nieszczęść uniknięto, nie mówiąc już o zamordowaniu majtka!
Za powrotem do obozowiska, zastał pozostawione tam osoby nieco weselsze. Zdawało się, że odzyskiwały nadzieję.
— Lepiej, lepiej! — wołał Robert, biegnąc na spotkanie lorda.
— Mulrady ma się lepiej?...
— Tak, Edwardzie — rzekła lady Helena. — Nastąpiło jakieś przesilenie; major jest spokojniejszy, nasz majtek żyć będzie.
— Gdzie jest Mac Nabbs? — spytał Glenarvan.
— Przy chorym. Mulrady chciał z nim mówić — nie trzeba im przeszkadzać.
W rzeczy samej, od godziny już przeszło chory odzyskał przytomność i gorączka znacznie się zmniejszyła. Jak tylko powróciła mu pamięć i mowa, Mulrady zażądał rozmowy z lordem Glenarvanem, lub w jego nieobecności z majorem. Mac Nabbs, widząc go tak osłabionym, chciał mu zabronić rozmowy, ale majtek z taką nastawał energją, że major musiał ulec jego żądaniu.
Już rozmowa trwała od kilku minut, gdy nadszedł lord Glenarvan. Wypadało więc tylko czekać na wyjście majora i od niego dowiedzieć się o jej treści.
Niedługo na to czekano. Major podszedł do zebranych pod wielkiem drzewem gumowem, gdzie rozpięty był namiot. Twarz jego tak zimna zazwyczaj, zdradzała w tej chwili troskę poważną, a wzrok posmutniał, skoro zatrzymał go na Marji Grant i lady Helenie.
Glenarvan niespokojny chciał co prędzej dowiedzieć się prawdy, major więc w krótkości powtórzył to, co słyszał od chorego.
Wyjechawszy z obozu, Mulrady trzymał się drogi przez Paganela wskazanej. Śpieszył o tyle przynajmniej, o ile na to pozwalały ciemności nocy. Tak przejechał ze dwie mile, gdy nagle konia jego, zatrzymało kilku ludzi - pięciu - jeśli go pamięć nie myli. Koń stanął dęba; Mulrady pochwycił za rewolwer i dał ognia. Zdawało mu się, że dwóch napastników padło. Przy błysku strzałów poznał Ben Joyce'a, lecz nie miał już czasu dać więcej strzałów: cios gwałtowny, zadany mu w bok prawy, zwalił go na ziemię.
Nie zaraz jednak utracił przytomność, chociaż złoczyńcy mieli go za umarłego. Przetrzęśli jego kieszenie i jeden ze zbójców zawołał: „Mam list!” „Daj mi go!! — odparł Ben Joyce — Do nas już Duncan należy! Teraz pochwyćcie konia. Za dwa dni będę na po-