kładzie Duncana, za sześć w zatoce Twofold; tam bowiem spotkanie naznaczone. Tamci będą jeszcze siedzieli w błocie nad Snowy. Przejdźcie rzekę po moście Kempler-Pier, dotrzyjcie do wybrzeża i tam czekajcie na mnie. Znajdę ja sposób wprowadzenia was na pokład. Raz wypłynąwszy na morze z taką załogą i takim jak Duncan okrętem, staniemy się panami oceanu Indyjskiego”. „Hurra Ben Joyce! niech żyje Ben Joyce!” — wrzasnęli złoczyńcy. Przyprowadzono konia Mulradyego. Ben Joyce dosiadł go i galopem popędził
drogą do Lucknow, a banda jego tymczasem zwróciła się na południowo-wschód ku rzece Snowy. Mulrady, chociaż ciężko raniony, zdołał jednak dowlec się do miejsca, w którem znaleźliśmy go nawpół żywego. Rozumiecie więc teraz, dlaczego poczciwy majtek tak bardzo pragnął rozmowy.
Wiadomości powyższe trwogą najokropniejszą przejęły Glenarvana i jego towarzyszów.
— Piraci, piraci! — wołał Glenarvan. — Moi ludzie wymordowani! Mój Duncan w rękach tych bandytów!
— Tak jest — dodał major — bo Ben Joyce zdoła podejść Tomasza Austina i opanuje okręt, a wtedy...
— Potrzeba więc, abyśmy dostali się na wybrzeża wprzód, nim tam dojdą ci nędznicy — zauważył Paganel.
— Ale jakże przejść rzekę Snowy? — zapytał Wilson.
— Tak samo, jak oni — odrzekł Glenarvan. — Oni mają przejść po moście Kempler-Pier i my uczyńmy to samo.
— Ale cóż zrobimy z chorym? — pytała lady Helena.
— Poniosą go wszyscy na przemiany. Czyż mogę bez obrony zostawić mych ludzi i wydać ich na łup bandy tego łotra Ben Joyce'a?
Zamiar przejścia Snowy przez most Kempler-Pier możliwy był do wykonania, ale ryzykowny. Złoczyńcy mogli usadowić się w tym punkcie i napaść podróżnych. Byłoby ich co najmniej trzydziestu przeciwko siedmiu. Ale są chwile, w których się nie liczy nieprzyjaciela, lecz bądź co bądź idzie się naprzód.
— Milordzie — rzekł wtedy John Mangles — zanim zdecydujemy się na ten krok niebezpieczny a stanowiący dla nas ostatni ratunek, zanim pójdziemy na ten most, może byłoby roztropniej zbadać
go naprzód! Ja się tego podejmuję.
— I ja pójdę z tobą, panie Mangles — rzekł Paganel.
Propozycję przyjęto. John Mangles i Paganel sposobili się do odjazdu. Mieli puścić się wdół rzeki Snowy, trzymając się brzegu, dopóki nie znajdą mostu, wskazanego przez Ben Joyce'a. Cała ta wycieczka miała się odbyć bardzo ostrożnie, aby uniknąć oka złoczyńców, włóczących się ponad rzeką.
Przez cały dzień oczekiwano ich powrotu; gdy wieczorem jeszcze nie było ich widać, trwoga i niepokój owładnęły wszystkie serca.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/320
Ta strona została przepisana.