— Racz mnie, Wasza Dostojność, posłuchać — perswadował John. — Znam dobrze Tomasza Austina. Usłuchał on zapewne polecenia Waszego i wypłynął niezawodnie, jeśli tylko mógł. Ale któż wie, czy Duncan był gotów, czy naprawione już były jego uszkodzenia w chwili, gdy Ben Joyce przybył do Melbourne? A jeśli jacht nie mógł wypłynąć na morze, jeśli opóźnił się o dni parę?...
— Masz słuszność, kapitanie — rzekł Glenarwan[1], ożywiony nadzieją. — Trzeba co prędzej podążać do zatoki Twofold. Tylko trzydzieści pięć mil oddziela nas od Delegete.
— Tak, tak — powtórzył Paganel — a w tem mieście znajdziemy wszystkie środki do szybszego odbycia podróży. Kto wie, czy nie przybędziemy na czas, aby uprzedzić nieszczęście.
— Dalej więc w drogę! — zawołał Glenarvan.
John i Wilson zajęli się natychmiast zbudowaniem promu. Doświadczenie już ich nauczyło, że lekka kora nie zdolna jest oprzeć się gwałtowności fali. John przeto ściął kilka drzew gumowych, zbił
z nich tratwę, niezgrabną wprawdzie, ale mocną. Była to ciężka i zmudna[2] praca. Zeszedł na niej dzień cały i nazajutrz dopiero ją
skończono.
Wody Snowy znacznie opadły. Potok gwałtowny znowu stawał się rzeką, choć jeszcze bystro płynącą; John wszakże nie tracił nadziei dopłynięcia do przeciwnego brzegu. O godzinie wpół do pierwszej
z południa wzięto tyle żywności, ile kto mógł zabrać na potrzebę dwudniową; resztę wraz z wozem i namiotem pozostawiono. Mulrady miał się już tak dobrze, iż przenieść go było można; wyzdrowienie jego szybko postępowało. O pierwszej wszyscy weszli na tratwę,
przywiązaną do brzegu na linie. John powierzył Wilsonowi umocowany z prawej strony rodzaj wiosła, mającego przeciwdziałać znoszenie tratwy przez prąd, a sam miał działać zapomocą niezgrabnie wyrobionej drygawki. Lady Helena, Marja Grant i Mulrady zajmowali środek, dokoła zaś nich stanęli Glenarvan, major, Paganel i Robert.
— Czyśmy gotowi, Wilsonie? — spytał John majtka.
— Gotowi, kapitanie — odpowiedział Wilson, silną dłonią porywając wiosło.
— Baczność! A uważaj na prąd!
John Mangles odwiązał linę, a odepchnąwszy się od brzegu, puścił prom na bystrą wodę Snowy. Z początku szło bardzo dobrze, przepłynięto z piętnaście sążni; lecz wkrótce statek, wirem porwany,
kręcić się zaczął naokoło, tak, że go w linji prostej utrzymać było niepodobna. Cała zręczność i doświadczenie marynarzy, dzielnie pracującycn, nanic się nie przydały. Nie było sposobu na powstrzymanie
tego wirowania promu; kręcił się on z nadzwyczajną szybkością, a wciąż w kierunku ukośnym. John Mangles stał blady, z zębami zaciśniętemi i niespokojnie spoglądał na wirującą wodę.