Prom znajdował się na środku rzeki, a od punktu, z którego wypłynął, w odległości pół mili wdół rzeki. Prąd stawał się coraz silniejszym, co tamowało zbyteczne wirowanie wody i żeglarzom
dawało większą możność kierowania statkiem.
John i Wilson pochwycili za narzędzia i zdołali przy ich pomocy posunąć się w kierunku ukośnym. Przez ten manewr przybliżyli się do lewego brzegu i byli od niego już tylko może o pięćdziesiąt
sążni, gdy Wilsonowi złamało się wiosło, a prom znowu zaczął ulegać prądowi. John opierał się wszelkiemi siłami, Wilson pomagał mu zakrwawionemi rękami.
Nareszcie udało się im, po ciężkiej półgodzinnej pracy, przyprowadzić prom do pochyło wyniesionego brzegu. Uderzenie statku o ląd było tak gwałtowne, że bale się rozeszły, liny popękały, a woda z wrzeniem poczęła się wdzierać nawierzch. Podróżni zaledwie mieli czas uchwycić za krzaki nadbrzeżne i przyciągnąć do siebie Mulradyego i dwie kobiety zupełnie przemoczone. Ludzie wszyscy się ocalili, ale większa część zapasów żywności i wszystka broń, prócz karabinu majora, popłynęły wraz ze szczątkami promu.
Rzekę przebyto, ale podróżni pozbawieni byli wszystkiego prawie, a oddaleni o trzydzieści pięć mil jeszcze od Delegete, wśród nieznanych pustyń, ciągnących się na granicy prowincji Wiktorji. Nie
można było spotkać tam ani kolonistów, ani hodowców bydła, bo kraj jest niezamieszkały; co najwyżej można było trafić na okrutnych i zbójeckich włóczęgów.
Postanowiono iść dalej bez najmniejszej zwłoki. Mulrady widział, że będzie dla nich ciężarem i bezpotrzebnym kłopotem; prosił więc, aby mu zostać pozwolono, i to samemu, dopóki nie dadzą mu pomocy z Delegete.
Glenarvan nie zgodził się na to. Nie mógł on dojść do Delegete prędzej, jak za trzy dni, a do wybrzeża za pięć, to jest zaledwie 26-go stycznia. Jeśli więc 16-go Duncan opuścił Melbourne, cóż wobec tego znaczyło kilka godzin opóźnienia?
— Nie, mój przyjacielu — rzekł do Mulradyego — nie chcę zostawić nikogo. Zrobimy nosze i zkolei nieść cię będziemy.
Nosze naprędce zrobiono z gałęzi eukaliptusa i Mulrady chcąc nie chcąc miejsce na nich zajął. Glenarvan chciał pierwszy ponieść swego majtka. Pochwycili nosze za jeden koniec, z drugiego wziął
je Wilson i ruszono w drogę.
Cóż za smutny widok i jak źle kończyła się podróż, tak dobrze rozpoczęta! Już teraz nie myślano o poszukiwaniu kapitana Granta. Ten ląd, na którym on nigdy nie był, groził nieszczęściem szukającym jego śladów! A gdy dzielni rodacy jego zdołają dostać się do brzegów australijskich, nie znajdą tam nawet Duncana, aby ich odwiózł napowrót do ojczyzny.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/324
Ta strona została przepisana.